Na wstępnie chciałbym napisać, że rozdział dedykuję pewnej osobie, której komentarz, jaki pozostawiła na moim blogu autorskim pod informacją o Maju 2016, zmusił mnie do tego bym w końcu dokończył ten rozdział, bym w końcu w pełni go przepisał i poprawił, choć wcześniej się przed tym strasznie wzbraniałem. Niby wszystko było gotowe, a chęci nie było, no ale komentarz dał mi po prostu kopa i przypomniał o tym, że warto, i że nie piszę tylko i wyłącznie dla samego siebie i ktoś jednak czeka na kontynuację. Aby dłużej nie przedłużać, rozdział dedykuję: Boiled Sweet z bloga Kłódka serc.
Diego
Alarcon był dziwnym człowiekiem. Poniekąd celebrytą, co powinno
ułatwić mi zadanie i pomóc się czegoś więcej o nim dowiedzieć.
Niestety koneser win i właściciel sieci restauracyjnej, to nie to
samo co aktor czy piosenkarz. Oczywiście było z nim kilka wywiadów,
odnośnie promocji książek kucharskich oraz wystąpień na różnych
imprezach, gdzie bywał z żoną, ale nic poza tym. Szum wokół
niego się tak naprawdę zrobił dopiero po śmierci jego małżonki.
Postanowiłem przyjrzeć się bliżej Karinie Alarcon. Była
zwyczajna. Naprawdę zwyczajna, to było pierwsze słowo,
jakie mi się nasunęło na myśl, podczas przeglądania fotografii
google. Ani wysoka, ani niska, z budowy ciała raczej
wychudzona, może nie na tyle jakby miała zaawansowaną anoreksję,
ale... ale pod koniec życia strasznie pobladła, jej piersi stały
się mniej pełne, a kości policzkowe i te w okolicy dekoltu tak
mocno się uwidoczniły, jakby miały w planach za niedługi czas
przebić skórę. Wcześniej była... żywsza? Wcześniej jej cera
nie przybierała barwy pergaminu ani porcelany, a miodu...
brzoskwini. Włosy jej bardziej lśniły i to niezależnie od koloru
jaki na nie nałożyła. Według zdjęć, kochała zmiany. Świadczyła
o tym częsta zmiana stylu, różnorodność makijażu. Na niektórych
fotografiach nawet nie wyglądała jak matka. Skórzane spodnie i
bejsbolowa kurtka, do tego czapka z daszkiem, ani trochę nie
kojarzyły mi się z macierzyństwem, bardziej z oszukiwaniem czasu,
gonieniem wciąż i nieustannie przemijających lat. Kawałek dalej
była już w wieczorowej kreacji, a kok na jej głowie skutecznie ją
postarzał.
– Kobieta
kameleon – szepnąłem, gdy zdałem sobie sprawę, że czasami tak
mocno różniła się od samej siebie, że nawet gdybym miał z nią
codzienną styczność, to mógłbym jej po prostu nie rozpoznać.
Czemu
więc określiłem ją jako zwyczajną? Na najstarszych fotografiach
była taka... taka... po prostu w swetrze i dżinsach lub koszuli i
lnianych spodniach. Zupełnie jak nie ta kobieta, którą stała się
później.
Kliknąłem
na nagranie, które zostało opublikowane już po jej śmierci. Był
to jakiś krótki reportaż. Zapewne, w tamtym okresie, puszczano
takich wiele w programach informacyjnych. Gdy dzieje się taka
tragedia, to media nie milczą. Są niczym hieny cmentarne. Wiem o
tym, bo sam byłem jedną z nich. Pokazywali szpital miejski, choć
Karina nie zmarła w łóżku szpitalnym, a we własnym domu. Okazało
się, że niegdyś było to miejsce jej pracy. Postanowiłem się tam
udać, zaraz po odwiedzeniu Alarcona.
Ponownie
przeszedłem przez te wszystkie procedury, zdejmowania butów,
macania mojej głowy, by mieli pewność czy czasami nie ukryłem
czegoś we włosach. Otwierałem usta i podnosiłem język,
uwidaczniając przed obcą strażniczką moje brzydkie, ciemne
plomby. Nawet lekko żałowałem, że nie umyłem zębów. Kiedyś
ledwie wstałem, a już to czyniłem, podobnie przed położeniem się
spać, a teraz nie miałem na to czasu, wypadało mi z głowy, bo
zaangażowany w sprawę tego morderstwa byłem tak mocno, że
poświęcałem mu każdą wolną chwilę, kosztem własnego zdrowia,
własnego snu, lepszego posiłku niż sucha bułka, którą
zagryzałem truskawkowy kefir.
– Chcesz
jakieś papierosy, może? – zapytałem Diega, zajmując miejsce
naprzeciw niego.
Nie
odpowiedział. Jedynie pokręcił głową.
– Nie
palisz? – dopytywałem.
– Palę.
Jego
zdawkowość mnie porażała i zniechęcała. Ledwie powiedział tych
kilka słów, a już wstawał od stołu i krzyczał do strażnika, że
koniec widzeń. Załamywałem się brakiem drogi, którą ktoś by mi
wskazał i po której mógłbym iść. Sprawa nie posuwała się do
przodu, nawet w tył nie zmierzała. Stała w miejscu, a ja
wspierałem głowę dłońmi i kładłem łokcie na stolik więzienny,
mając zwyczajnie dość, i niejednokrotnie mając ochotę rzucić to
wszystko w pieruny, po prostu zapomnieć.
Diego
jednak nie dawał mi spokoju. Jego oczy, ten wyraz, niczym u zbitego
kundla i świadomość, że przecież nie zawsze był taki milczący,
bo raz już mi coś powiedział... opowiedział historie jak
Wasielewscy się poznali. Zastanawiałem się czy uczynił to w
przypływie jakieś słabości, czy być może w tej opowieści
zawieszony był, na któreś ze ścian klucz... klucz, którego
poszukiwałem, który wskazałby mi drogę, uchylił rąbka
tajemnicy.
Udałem
się więc do Barcelony, mając nadzieję, że ta restauracja
nadal stoi. Wszedłem i na własne oczy zobaczyłem tą nudę cegieł
i papierowe serwety, choć tym razem w różowej barwie, to ciągle
nijak pasujące do wystroju wnętrz. Ich kolor gryzł się z tą
brudną bielą ścian i tej ceglastej czerwieni.
Przysiadłem
przy stoliku, który znajdował się tuż przy oknie. Naprzeciwko
miałem kilka pustych i na samym końcu, przy jednej ze ścian stał
stary, zakurzony fortepian, na którym było widać, że nikt dawno
nie wygrywał ni jednej nuty.
Podeszła
do mnie ruda kobieta, by mnie obsłużyć. Faktycznie nie była
farbowana, a jej niespotykana, taka mocna, intensywna, ognista barwa
była całkiem naturalna. Zastanawiałem się czy to ta sama, która
obsługiwała przed laty Aleksandra. Postanowiłem to sprawdzić i
złożyć dokładnie takie samo zamówienie jak on.
– Dwie
małe czarne, prosto z ekspresu. Do tego szklaneczka wody mineralnej.
Kawa ma być wrząca, a woda lekko schłodzona, zakrapiana kilkoma
kroplami cytryny.
Obserwowałem
reakcje tej zgrabnej rudej na moje zamówienie. Zerknęła na mnie
znad niewielkiego kajeciku i zrobiła naprawdę duże oczy. Nie
zdradziłem się z niczym, poczekałem aż odejdzie, ale zanim to
uczyniła zapytała o ciastko. Rzekłem, że ze słodyczy kosztuję
tylko białej czekolady, najlepiej alpejskiej. Wtedy do mnie dotarło,
że biała czekolada to produkt otrzymywany zupełnie sztucznie,
słodzony w sposób strasznie niezdrowy, gdyż nie jest to czynione
za sprawą kakaa. Ciekawe czy Aleksander Wasielewski to wiedział?
Czy naprawdę lubił tylko białą czekoladę, czy może rzucił
takim zdaniem ot tak, bez powodu. A być może Aleks w ogóle tak nie
powiedział, może był to wymysł Diego, a owa czekolada była
jakimś symbolem i znaczyła coś zupełnie innego? Czułem jakbym
wariował, bo wszędzie dopatrywałem się drugiego dna.
Zastanawiałem się dlaczego Diego wtedy o Olku i Izie powiedział, a
o czymś innym... właściwie, to już zupełnie potem prawie nic nie
mówił.
Siedząc
i popijając okropną, gorzką kawę, zachodziłem w myśl, jakie tak
naprawdę mam punkty zaczepienia. Były mizerne i byli to albo
Wasielewscy, albo ta cała Barcelona. Zaryzykowałem i
postanowiłem najpierw spróbował tutaj, skoro już i tak byłem na
miejscu.
– Zdziwiła
się pani, gdy podyktowałem zamówienie – rzuciłem zaraz po
podejściu do baru w celu uiszczenia opłaty. Drogo sobie liczyli.
Około ośmiu złotych za kawę i z jakieś dwa za wodę mineralną.
Ciekaw byłem czy te kropelki cytryny też mają w cenniku, ale o to
już nie pytałem.
– Nie,
dlaczego? – zagarnęła pieniądze, wrzuciła je do kasy i
powróciła do przecierania kieliszków, które wisiały nad naszymi
głowami i były mocno zakurzone.
– Był
tu kiedyś mężczyzna, co zamawiał dokładnie to samo, prawda? –
dopytywałem, bo chciałem, nie tylko się czegoś dowiedzieć, ale
także sprawdzić na ile Diego był ze mną szczery. – Aleksander
Wasielewski – podpowiedziałem.
– Mąż
Izki. – Uśmiechnęła się. – Nie wiedziałam, że pan go zna.
– Znam
też Diego Alarcona, a pani?
Ruda
przyjrzała mi się uważniej, tak jakoś dziwnie i jakby chcąc
zakończyć dyskusję, odparła:
– Coś
tam o nim kiedyś słyszałam.
– To
był świetny degustator win. – Oparłem łokcie o blat i sięgnąłem
po jeden z kieliszków, zacząłem się nim bawić. – Jego żonę
też pani miała przyjemność poznać?
– Nie,
nieszczególnie – odpowiedziała i wyglądała tak, jakby zaczynała
się mnie bać.
– Ja
tam nadal nie wierzę, że on ją zabił. A Olek i Iza jeszcze tu
bywają? Przychodzą?
– Nie,
ona czasami wejdzie, pogadać. Chce pan czegoś jeszcze, bo mam dużo
pracy?
– Nie,
nie chcę.
Przełknąłem
gorycz porażki, gdy dotarło do mnie, że niczego nie udało mi się
z niej wyciągnąć i ruszyłem w stronę szpitala, w miejsce, gdzie
Karina pracowała. To było chore co robiłem, bo zaczepiałem
wszystkie mijane pielęgniarki oraz lekarki i dopytywałem o
nieżyjącą od trzech lat kobietę. Oczywiście nie mówiłem, że
ona nie żyję. Zachowywałem się tak, jakby jej szukał i w końcu
trafiłem na starszą, grubszą oddziałową, która zagarnęła mnie
do niewielkiego pokoiku i zapytała:
– A
kim pan był dla Karinki? – Poprawiła swoje niechlujnie związane
w kucyk włosy i oczekiwała odpowiedzi.
– Kiedyś
się znaliśmy – skłamałem. – Ale kontakt nam się urwał.
Musiałem wyjechać. Niedawno dowiedziałem się, że tutaj pracowała
– kłamałem jak z nut.
– Pan
nie wie, że ona nie żyje? – zaakcentowała z wyraźnym szokiem i
troską w głosie.
Rozdziawiłem
usta i zrobiłem szerokie oczy.
– Nie
miałem pojęcia – odparłem z załamaniem. – Ostatni raz coś o
niej słyszałem, gdy wychodziła za mąż – dodałem w taki
sposób, jakbym ledwie powstrzymywał łzy.
– Tak,
za Kubusia – wspomniała pani Stefania, jeśliby zawierzać
identyfikatorowi, który miała przypięty do lewej kieszonki
niebieskiego uniformu.
– Kubusia?
A gdzie mogę go znaleźć? Chciałbym chociaż z nim pomówić. Wie,
pani, ja i Karinka kiedyś się przyjaźniliśmy.
– Jakub
jest we więzieniu. – Przybrała iście grobowy ton. – Uznali, że
to on... on Karinę...
– Ale
pani w to nie wierzy? – wychwyciłem.
– On
był taki... tu na oddziale wszyscy go lubiliśmy. Choć na początku
dał nam w kość.
– Poznali
się tutaj? – wywnioskowałem.
– Tak.
– Leczyła
go?
– Nie
do końca. Nie spełniła marzeń. Nie poszła na medycynę, mimo
świetnych wyników i zapewnionego miejsca na uczelni. Była w ciąży
i wiedziała, że nie podoła. Nie miał kto jej pomóc, więc
zdecydowała się na pielęgniarstwo.
– Ale
Diego był tutaj pacjentem, tak?
– Diego?
– podchwyciła. – Skąd pan wie, że jej mąż miał nie tylko
polskie korzenie?
– Mówiłem
już, że ktoś mi doniósł, że wyszła za mąż – wspomniałem.
– Pokłóciliśmy się kiedyś i... potem długi czas bałem się
do niej odezwać – kłamałem dalej. – A teraz, kiedyś już się
w końcu odważyłem... – Schowałem twarz w dłonie i zacząłem
szlochać.
– Cóż,
czasami jest za późno – szepnęła. Dodała też, że jej
przykro, ale że już musi wracać do pracy. Wskazała mi drzwi.
Wtedy
zacząłem zastanawiać się jak Diego trafił do polskiego szpitala.
Co też mu się tutaj stało, że był zmuszony położyć się do
szpitalnego łóżka. Jak zaczęła się jego znajomość z Kariną i
jakim cudem ten lubiany przez cały oddział mężczyzna, po latach
został skazany za zamordowanie własnej żony.
Nie
miałem innego wyjścia jak tylko czekać na kolejną wizytę w
zakładzie karnym. W końcu wybił poniedziałek, a ja powiedziałem
Diegowi ile się dowiedziałem. Zagadnąłem.
– Wiesz
coś jeszcze? – dopytywał z lekkim uśmieszkiem. Takim trochę
złowrogim.
– Nie
wiem nawet na co chorowałeś – odparłem z banalną szczerością,
a potem opowiedziałem mu, jakbyśmy byli kumplami, jaką scenkę
odegrałem przed panią oddziałową.
Po
chwili zdałem sobie sprawę z tego, że mogło go to zaboleć, bo w
końcu mówiłem o jego żonie, ale on się śmiał, choć głowę
miał spuszczoną. W końcu podniósł na mnie załzawiony wzrok i
przemówił:
– To
były lata dziewięćdziesiąte. Czasy balang. Wtedy nie mówiło się
imprezy, a zamiast klubów były dyskoteki... prywatki były, a nie
domówki. Żyłem normalnie, a przynajmniej tak mi się wydawało,
dopóki nie spotkałem normalnej osoby na mojej drodze i to takiej,
na którą zechciałem zwrócić uwagę – wspomniał. – Trafienie
do szpitala... wiedza na co jestem chory, to całkiem załamało mój
świat. Może teraz podszedłbym do tego inaczej, ale wtedy, dla
niespełna dwudziestoletniego chłopaka, to było... to było tak
jakby mi się piekło zwaliło na głowę.
Słuchałem
go i milczałem, jednocześnie obawiając się, że facet znowu
zamknie się w sobie, zakończy widzenia, i będzie po ptakach.
Oczami wyobraźni widziałem opowieść o Strugach deszczu:
To
była wiosna, bardzo mroźna, jakby zima nie chciała odpuścić i
pragnęła zadomowić się na dłużej. Karina miała nocny dyżur,
bo nie była w stanie dłużej ich unikać. Normalnie pozostawiłaby
syna pod opieką wielodzietnej sąsiadki, ale wtedy tamta miała
swoje problemy z pijanym konkubentem, a mały Franciszek był chory,
a tym samym też kłopotliwy. Diego tamtego czasu był już pacjentem
i leżał w sali, gdzie towarzyszyło mu kilku mężczyzn. Oni spali,
a on czytał książkę w języku niemieckim. Rozumiał co piąte
słowo, więc nie było tak najgorzej, ale luksusowo też nie było.
Nudził się. Wolał być teraz gdzie indziej, pić na jednym z
dachów, biegać po zamkniętych rynkach, krzycząc przy tym ile sił
w płucach i strzelać z pistoletu na farbę. Tak się wtedy bawiło,
tak się żyło, a on musiał przystopować.
– Tabletka
na ból głowy – powiedziała uprzejmie i położyła plastikowy
kubeczek na blat szafeczki, znajdującej się tuż przy łóżku. –
Nie możesz spać? – zagadnęła, kiedy popijał gorycz leku
całkiem przesłodzoną herbatą.
Uniósł
się na poduszkach, bez żadnego trudu. Przeczesał włosy długimi
palcami i niedbale wzruszył ramionami. Wzrokiem podążał po blacie
szafeczki, gdzie szukał gumki, by związać swoje, sięgające
niemal do ramion włosy.
– Jutro
przyjedzie profesor. Znajdzie jakieś rozwiązanie – pocieszała.
– Gorzej
raczej nie będzie – rzucił dość ostro, nieszczególnie miło.
– Nie
możesz być zły na cały świat.
– Łatwo
ci mówić, bo to nie ciebie spotkało. – Zdjął jakiś paproch z
bluzy, którą miał na sobie. Była bramkarska, wciągana przez
głowę, a na lewej piersi znajdował się znaczek i napis Adidas.
– Z
tym da się żyć – kontynuowała.
– Jasne
– syknął z niedowierzaniem, a ona wtedy poczuła, że ma dość.
Uświadomiła
sobie, że jest pielęgniarką, a nie psychologiem, więc by
zakończyć dyskusję powiedziała:
– Jeśli
temat cię krępuje, to po prostu to powiedz, możemy go zmienić.
Jednak dziś już nie mam czasu, muszę wracać do syna, to i tak
cud, że pozwolili mi go tutaj przyprowadzić.
Karina
odwróciła się na pięcie i odeszła, a Diego niecałą minutę
potem podążył za nią. Nie wszedł przez drzwi, za którymi
zniknęła. Jedynie lekko je uchylił i przyglądał się jak siada
bokiem na kanapie, obok małego, trzyletniego chłopca, gładzi go po
czole i tym sposobem odgarnia z niego włosy.
– Dlaczego
płakałeś? – dopytywała cichutko, bardzo ciepło.
Maluch
potarł zmęczone oczy i starł łzy z policzków, przytulił mocniej
pluszowego Simbę i odwrócił się tyłem do drzwi.
– Coś
mi się śniło – odpowiedział niewyraźnie, ledwie otwierając
przy tym usta.
– To
wtedy poznałeś Franka? – przerwałem, a na twarzy mężczyzny
pojawił się delikatny uśmiech.
– Wtedy
go zobaczyłem, ale zaznajomiliśmy się dopiero tydzień po dniu, w
którym opuściłem szpital – odpowiedział i kontynuował
opowieść, jednocześnie przeskakując z zimnej wiosny, do ciepłego
lata.
Diego
wyszedł ze szpitala rano, a już tydzień później podjechał dużym
Fiatem pod ten sam budynek, który niegdyś pragnął tak
mocno opuścić. Podszedł do kobiety, wtedy młodej brunetki, bez
słowa złapał ją za dłoń i pociągnął za sobą w stronę
pojazdu. Protestowała, ale jej opór był raczej na pokaz, byleby
mocniej go zachęcić do działań.
– Nie
marudzimy, dziewczynko, siadamy, pasów nie zapinamy, bo co ma się
stać to i tak się stanie – opowiadał, w chwili, gdy ona
zauważyła, że w tym jego zakurzonym, brudnym gracie nawet nie ma
czegoś takiego jak pasy bezpieczeństwa. – Pozwól, że porobię
ci za szofera. – Założył specjalną czapeczkę i siląc się na
powagę, zapytał dokąd ma ją dostarczyć.
– Muszę
odebrać Frania od przyjaciela.
– Od
jego ojca?
– Nie,
Borys nie jest jego ojcem – zaprzeczyła szybko, jakby nie chciała,
by ktokolwiek kiedykolwiek tak pomyślał.
– A
więc dokąd?
– Do
domu dziecka.
Ta
odpowiedź zaskoczyła Diega na tyle, że aż zaniemówił na dłuższą
chwilę i nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Zgasił silnik i
spojrzał na Karinę pytająco, jakby doszukiwał się blefu lub
niesmacznego żartu.
– Wychowałam
się tam – wyznała i wyczekiwała czegoś... jakiś słów. W
końcu spojrzała w boczną szybę i zamyśliła się.
– Jaki
to adres? – zapytał tylko, niezwykle rzeczowo, a potem zapalił
papierosa i zaciągnął się gryzącym posmakiem nikotyny.
Gdy
prowadził obserwowała jego profil. Delikatny zarost zaczął okalać
jego policzki, ale nie był planowaną zmianą stylu, a jedynie
oznaką lenistwa lub braku pieniędzy na maszynki do golenia.
Podobnie włosy miał podcięte, ale tak krzywo, iż była
przekonana, że fryzjer do tego ręki nie przyłożył. Bluza od
dresu pomimo że markowa, to była sprana i zniszczona, w jednym
miejscu cerowana, a ciemne spodenki wyglądały, jakby od wielu
tygodni wnętrza pralki na oczy nie widziały.
– Wyglądasz
jak dzieciak na gigancie – stwierdziła, nie mogąc się
powstrzymać i nawet odważyła się nieco zaśmiać.
Zatrzymał
się, bo akurat stali na światłach i wyciągnął palec wskazujący
w jej kierunku. Pogroził nim, żartobliwie mówiąc:
– To,
że jestem od ciebie młodszy, nie znaczy, że mi możesz od
gówniarzy pojeżdżać, bo gdybym tylko chciał, to bym cię moja
mała, przełożył przez kolano i...
– I?
– dopytywała z drwiną.
– Ugryzł
w dupę – dokończył. – W oby dwa półdupki.
– Pół
dupka to ty jesteś.
– To
zawsze lepiej, niż być gigantycznym. – Ruszył, skręcił,
zatrzymał wóz pod zielonym, metalowym płotem i obszedł maskę, by
mocnym szarpnięciem otworzyć jej drzwi. Oczywiście nie był
dżentelmenem i w życiu, by się nie pofatygował, by wyjść,
zwłaszcza, że zaczynało kropić, ale po wewnętrznej stronie nie
było zwolnienia blokady, bo ktoś kiedyś ją zerwał.
– Wrócę
autobusem – powiedziała, jakby nie chciała go dłużej
wykorzystywać.
– McDonald
otworzyli! – krzyknął wesoło, siadając na masce. – Poczekam,
pojedziemy.
Ku
zdziwieniu Kariny, Diego nie czekał w samochodzie, bo gdy wyszła z
budynku, z małym chłopcem, trzymanym za rękę, to mężczyzna
ciągle siedział na masce i pozwalał deszczowi się zmoczyć.
– Jesteś
idiotą? – zapytała, bo nie mogła się powstrzymać. Właściwie
to nie mogła pozbyć się wrażenia, że z Alarconem jest coś nie
tak, a konkretnie to z jego głową.
– Nie,
zatrzasnęło się – odpowiedział, wyszczerzając górne kły, a
potem zeskoczył na chodnik i bez pytania, jedną dłonią sięgnął
do jej włosów. Wyjętą wsuwką zaczął operować przy zamku, a
ona ubolewała nad tym, że wraz z wyjęciem czarnej wsuwki, wyrwał
jej część włosów.
Franek
tulił Simbę, osłaniając pluszaka przed deszczem, swoją własną
bluzką z czerwonymi rękawkami i motywem Flinstonów na białym tle.
Nieustannie dopytywał:
– Co
wujek robi?
– Wujek
się włamuje – odparł Diego z bezczelną szczerością i poczuł
dumę oraz niezwykłą ulgę kiedy już udało mu się dostać do
auta. Podniósł fotel od strony pasażera i sprzątnął nieco tył
ze szklanych butelek oraz pustych opakowań po ruskich papierosach.
Wyrzucił to wszystko na chodnik, część zagarniając pod samochód
butem i wskazał dłonią na wejście. – Zapraszam panicza
Franciszka.
Franek
się zaśmiał wesoło i puścił dłoń matki. Wszedł do samochodu
i zajął miejsce na samym środku.
– Pani
wybaczy, ale ja przodem – przemówił Diego do Kariny, a potem
przeszedł z miejsca pasażera na fotel kierowcy i poklepał ten,
który jeszcze niedawno zajmował. – No klepnij sobie – zachęcał.
Dopiero
kiedy Karina zajęła miejsce i zamknęła drzwi, to przyuważyła,
że Diego nie ma kluczyka od stacyjki, a cały panel pod kierownicą
jest zerwany. Zamilkła nagle, choć wcześniej się śmiała, bo
cała radość gdzieś niespodziewanie uleciała. Dotarło do niej,
że samochód musi być kradziony, a ona i jej dziecko, całkiem
przypadkiem znaleźli się w posiadaniu szaleńca.
Mężczyzna
zaczął stykać z sobą odpowiednie kabelki i dzięki temu silnik w
końcu się załączył, i zaczął pracować. Tak jak wcześniej
zapowiedział, udał się pod McDonald i skorzystał z punktu
Drive, zamawiając osiem Happy Milly, tylko dlatego, że
Franek nie mógł się zdecydować na to, którą chce zabawkę, a że
wszystkie były z jego ulubionej bajki, to otwierając kolejne
kartonowe pudełka, głośno wymawiał imiona:
– Zira,
Kiara, Simba.
– Kowu
– poprawiła go matka. – Simba to już ten duży, to jest z tej
drugiej części, wiesz? – dopytywała, a Franek już nic nie
mówił, a jedynie naciskał zwierzątka, które wydawały dzięki
temu dźwięki.
Najbardziej
podobał mu się odgłos pawiana Rafiki.
– Możemy
tu wysiąść, mieszkam niedaleko...
– Frytkę?
– przerwał jej, wystawiając dłoń z całym opakowaniem przed
siebie.
Odmówiła,
więc wpakował większość do swoich ust, a resztę oddał chłopcu.
– Pojedziemy
nad wodę – zadecydował.
– Diego!
– uniosła się. – To nie jest zabawne. Jeździsz kradzionym
samochodem...
– Nie
jest kradziony! – zaprotestował z pełną buzią. – Znaczy jest,
ale tylko trochę, bo naprawdę należy do mojej rodziny. –
Wzruszył niedbale ramionami i ponownie się rozpogodził.
Karina
zawarczała pod wpływem irytacji, potem głębiej odetchnęła i
wypuściła kilkakrotnie powietrze.
– Czego
ty tak właściwie ode mnie chcesz? – zapytała wprost. –
Zjawiasz się, wcześniej, przy wypisywaniu nawet się nie
pożegnałeś. Nagle udajesz wujka z Ameryki i...
– Skoro
już pytasz, to postanowiłem sobie, że sobie tak trochę z tobą
zamieszkam.
– Nie
– zaprotestowała, mówiąc to powoli i bardzo wyraźnie.
– Ale
dlaczego nie? Fajnie będzie. Zajmę się twoim dzieckiem. Będziesz
mogła wtedy spokojnie pracować...
– Diego,
jak ja go z tobą zostawię, to wcale nie będę spokojna.
– Czemu?
On mnie lubi, ja go też.
– Właśnie
– wtrącił się Franek, który już na dobre rozgościł się na
tyłach samochodu i nawet stawał nogami na siedzeniach, zaglądając
przez oparcie do bagażnika.
– Prawie
się nie znamy.
– To
się poznamy. Proszę – zaskomlał i złożył ręce niczym do
modlitwy. Okręcił się tak, by móc położyć głowę na kolanach
Kariny i ani trochę nie zważał na to, że ta zabiera ręce, jakby
obawiała się go dotknąć. – Tylko kilka nocy. Wyślesz mnie pod
most? – dopytywał robiąc takie oczy, że nie potrafiła mu tak
wprost powiedzieć, iż wcale nie ma ochoty na jego towarzystwo.
– Mam
dziecko, nie mogę sprowadzać pod swój dach innych dzieci, co
pouciekały z domu – wyjaśniła rzeczowo, ale wtedy Diego się
rozpromienił, usiadł wygodnie i położył dłonie na kierownicy.
– No
to nie mamy żadnego problemu. Pełnoletni już jestem – odparł i
zaśmiał się niczym jakiś wiedźmin, w taki sposób, że wszystkie
struny głosowe mu zadrżały.
Deszcz
dudnił o szybę, a on zmierzał w stronę plaży. Ona natomiast
wzdrygała się przy każdym błysku, który przechodził niebo,
tworząc na nim na moment jasne, bladożółte pręgi.
Zaparkował
na środku, choć miał trudności, by się tam dostać, bo na wpół
sflaczałe koła samochodu, nie miały już takiej mocy i siły.
Wysiadł i odsunął siedzenie, by wyjąć Franka i postawić na
ziemi. Wydobył też swoją kurtkę przeciwdeszczową, która na
chłopca była o wiele za duża, a zarzucony na głowę kaptur
zasłaniał mu nawet zadarty do góry nosek. Usadził chłopczyka na
mokrej masce czerwonego samochodu i dał latarkę zmieniającą
kolory.
– Zrobisz
nam balangę – powiedział z wesołym uśmiechem i podał Karinie
dłoń, by móc ją wyszarpnąć z samochodu. Uczynił to na tyle
mocno, że kobieta wywaliła się i upadła kolanami na mokry piach.
– Kurwa!
Pojebało cię! – wrzasnęła, gdy on operował przy starym radiu.
Z
głośników popłynęła Kołysanka dla nieznajomej Perfectu,
a Diego jak gdyby nigdy nic podał Karinie dłoń ponownie. Tym razem
jej nie szarpał, a gdy poczuł jej uścisk, to padł na kolana i
pocałował wierzch jej prawicy.
– Zatańczysz?
– zapytał.
– Leje,
grzmi, a ty...
– Choć
raz się zapomnij! – krzyknął. – Jutro znów będziesz
przykładną matką i seksowną pielęgniareczką w białej mini. –
Złapał ją za ramiona i sam wstając, sprawił, że ona podążyła
za nim.
– Rozchorujemy
się – szepnęła mu do ucha, gdy objął ją w pasie i ustami
dotykał jej szyi.
– To
co? W razie czego dasz mi zastrzyk. Mogę się wypiąć choćby
teraz.
Zaśmiała
się, gdy okręcał ją wokół jej własnej osi.
– Swoje
miejsce znajdź i nie pytaj czy taki układ ma jakiś sens? Słuchaj
co twe ciało mówi... – zaśpiewał i przyciągnął ją mocno
do siebie. – Nie myśl, za dużo myślisz – zauważył szeptem. –
A może być tak przyjemnie – dopowiedział i dał jej zdjąć
buty, dał jej się oddać w pełni zabawie... pozwolił... nakłonił
ją do tego, by się zapomniała. Zarówno wtedy, gdy tańczyli na
tej plaży z winem w dłoni, jak i godzinę później, gdy Franek
spał na tylnych siedzeniach, między frytkami i kawałkami kurczaka,
które walały się naokoło niego.
Diego
wtedy zakrywał przednią szybę jakimś starym kocem i zaraz po
zdjęciu spodenek, pod którymi nie miał majtek, sadzał Karinę na
masce samochodu i błądził dłonią po jej nagich udach, wnikając
pod spódniczkę, drażniąc jej szparkę swoim palcem wskazującym.
– Myślisz,
że mogę? – zapytał. – Mimo choroby... mogę?
– Współżyć?
– dopytywała, między mocnymi, szarpanymi wdechami i wydechami,
gdy on dołożył kolejny palec i tak z pomocą dwóch posuwał ją
coraz ostrzej.
Tu
Diego zakończył opowieść i wstał, by przerwać widzenia, a ja
pośpiesznie podążyłem za nim i zapytałem:
– Na
co byłeś chory?
Chwyciłem
go za materiał pomarańczowej koszulki na ramieniu i szarpnąłem,
by na mnie spojrzał.
– A
jak sądzisz? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie. – Na co
musi być chore dziecko, by woleć mieszkać na ulicy niż we własnym
domu?
– Masz
HIV – wywnioskowałem.
Alarcon
się zaśmiał i rzucił na odchodne:
– Do
następnego razu. Zapytam cię wtedy co masz dla mnie?.
Wtedy
zrozumiałem, że Diego i ja rozpoczęliśmy osobliwą grę. Kiedy ja
mu przynosiłem jakieś informacje, on przedstawiał mi je w sposób
bardziej obrazowy, tak bym mógł je sobie dokładnie wyobrazić.
Kiedy przy następnym widzeniu mu to oznajmiłem, to on jedynie
stwierdził, że nienawidzi gier, bo choć wszystkie mają jakieś
zasady, to żadna nie daje nam gwarancji na to, że uczestnicy gry,
będą je przestrzegali. Wtedy nie miałem dla niego żadnych
informacji, więc i on niczego nie opowiadał. Posiedział ze mną
chwilę i odszedł, zapewne do swojej celi. Wtedy na paczkę mu
nadałem MP3, oczywiście wgrałem tylko jeden utwór – Kołysankę
dla nieznajomej.
Podziękował
mi za to przy kolejnej wizycie, ale nadal nic więcej o sobie nie
mówił, choć pytałem. Wnikałem nawet w to jak mu tutaj jest i czy
koledzy z celi są w porządku.
– Mogą
być – odparł, a następnie warknął – koniec widzeń –
tworząc przy tym na ustach taki złośliwy, pewny siebie uśmieszek.
Odwiedziłem
ponownie Wasielewskich, tym razem jednak nie zadawałem sobie trudu,
by się dobrze zamaskować. Nie miałem takiego zamiaru. Chciałem
stanąć z nimi twarzą w twarz, szczególnie z tą kobietą i
zapytać się jej, jaką wiadomość przekazywała Alarconowi.
Pragnąłem jej wyjaśnić, że mam dobre intencje, że nie
dostrzegam motywu w działaniach Diega, a tym samym, nie widzę
sensu, dla którego ten miałby zabijać swoją małżonkę, o ile
czyjakolwiek śmierć ma w ogóle jakikolwiek sens.
Miałem
to szczęście, że otworzyła mi właśnie Iza. Miała na sobie
koszulową bluzkę w drobną, różowo-białą kratkę i spodnie o
podobnym wzorze, ale brązowo-beżowej barwie. O dziwo całość nie
gryzła się z sobą, a ładnie komponowała.
– Pan
od gazetek – zdziwiła się. – Ma pan dla nas jakiś list? Pewnie
znowu ktoś namieszał i zostały na parapecie? – pytała,
uśmiechając się przyjaźnie. Jej usta były zmatowione jakimś
kosmetykiem, który nadawał im ładnej, lekko różowej barwy.
– Chciałbym
z panią porozmawiać o Diego Alarconie. Widziałem panią w
więzieniu – powiedziałem szybko i oczekiwałem aż zamknie mi
drzwi przed nosem.
Nic
takiego jednak nie nastąpiło. Izabella zamiast mnie z miejsca
pogonić, to sama wystąpiła na klatkę schodową, wcześniej
rozglądając się w popłochu za siebie. Domknęła drzwi.
– Po
co pan tu przylazł? – warknęła. – Nie byłam u żadnego Diego,
ani nigdzie. Proszę więcej mnie nie nachodzić – ledwie
dokończyła to zdanie, a ktoś zaczął szarpać za klamkę.
Była
zmuszona ustąpić i już wkrótce jej mąż znalazł się za jej
plecami. Mężczyzna miał ścierkę kuchenną przewieszoną przez
prawe ramię. Zdziwiło mnie, że to kolejny, niedzielny ranek, a on
znowu jest w koszuli, dopełnionej kamizelką, tym razem przynajmniej
rozpiętą.
– Coś
się stało, kochana? – zapytał, oplatając ją w pasie obiema
rękoma, choć, by to uczynić musiał się mocno pochylić.
Dopiero
teraz, w takiej sytuacji, zauważyłem, że był od niej sporo
wyższy.
Obserwowałem
jak mężczyzna z potarganymi włosami, kładzie swoje dłonie na
brzuchu kobiety, a następnie chwyta za jej nadgarstki, by dotrzeć
do palców i nieco się nimi pobawić, splatając je ze swoimi.
Wyglądali na takich... szczęśliwych i choć dla wielu osób,
zapewne taki widok byłby normalny, to dla mnie był czymś
niezwykłym. W końcu ilu ludzi, okazuje sobie czułość w progu,
odgrywając coś, jakby teatrzyk przed nieznajomym?
– Pan
do nas? – zapytał, spoglądając na mnie w taki sposób, jakby
chciał mnie na wylot prześwietlić.
– Do
pańskiej żony.
– Rozumiem...
– przeciągnął z dobrotliwym uśmieszkiem.
– Pan
już idzie, chciał nam tylko dać jakąś broszurę i...
– Przyszedłem
w sprawie Diego Alarcona – odparłem szybko, przerywając jej tą
zagmatwaną i pełną zakłamania wypowiedź.
Aleksander
jakby nagle sposępniał i cały zesztywniał. Wyprostował się,
jednocześnie odstępując pół kroku w tył, by już nie dotykać,
ani nawet przypadkiem nie ocierać się o swoją żonę.
– Idź
do domu – polecił dziwnie nieobecnym tonem, a i jego wzrok zdawał
się błądzić ponad głową Izabelli.
Powstało
dziwne poruszenie w atmosferze między małżonkami, pomimo że oboje
trwali w bezruchu. Zapanowała krótka chwila milczenia, po czym
Aleks powtórzył, tym razem znacznie ostrzej:
– Powiedziałem,
żebyś weszła do domu.
– Skoro
chcesz słuchać, jakiegoś kłamcy, to... – prychnęła, wykonała
gest jakby ona umywała od tego i tej całej sprawy ręce, a potem
zniknęła za zakrętem, który kończył długi i szeroki, bardzo
staromodnie urządzony korytarz. Właściwie, koloru nadawały mu
jedynie różowe i fioletowe świeczki, poustawiane na komodach.
Aleksander
wykonał krok na przód i zamknął za sobą drzwi. Chwycił za
ścierkę, którą miał przewieszoną przez ramie i zaczął się
nią bawić, przy okazji ją zwijając i rolując.
– A
więc jest pan przyjacielem Jakuba?
– Jakuba?
– zapytałem, bo odczuwałem nagły strach, który odbierał mi
zdolność logicznego myślenia.
– Diego,
to Kuba – sprostował i dalej się bawił tą szmatką, z
morderczym zamiarem wymalowanym w swoich granatowych tęczówkach.
– Nie
jestem jego przyjacielem. Jestem dziennikarzem i byłem świadkiem
jak pańska żona pokazywała coś Diegowi.
– Pokazywała
coś Diegowi – powtórzył, nie kryjąc rozbawienia. – Ciekawe.
– Niech
pan mnie nie zrozumie źle. Uważam, że Diego nie jest winny
sprawie, za którą został osadzony, ale on się....
– Zapraszam
– rzekł, przerywając mi moją wypowiedź. Otworzył szerzej
drzwi, ale tą szmatką ciągle się bawił, a właściwie teraz to
już ją miał przygotowaną odpowiednio, by mnie w sekund pięć
udusić albo powiesić.
Przestąpiłem
próg w niemałej obawie. Dokładnie rozejrzałem się po ścianach,
które zdobiły różnej wielkości i koloru, drewniane ramy,
wypełnione zdjęciami i to zdjęciami całej rodziny.
– Kochanie,
pozwól do nas – zawołał, a ja nieco się uspokoiłem, w końcu w
obecności żony, chyba nie odważyłby się uczynić mi krzywdy,
prawda.
– Tak?
– zapytała zanim mnie ujrzała, a potem stanęła jak wryta w
ziemie i tylko zerkała, to na mnie, to na męża, a następnie
uciekała wzrokiem na ściany w kolorze brudnej bieli, zdobione
bordowymi, pionowymi paskami, które rozstawione były w różnorakiej
odległości od siebie.
– Pan
mówi, że byłaś osobą odwiedzającą jakiegoś więźnia.
– Konkretnie
Diego Alarcona – wtrąciłem się, a potem zamilkłem, gdy ten,
większy ode mnie o półtora głowy i z pewnością silniejszy niż
ja mężczyzna, obrzucił mnie morderczym uśmiechem.
– Kłamie,
podobnie jak wczoraj się kręcił i roznosił niby gazetki.
– Nie
kłamię! – uniosłem się. – Była pani w więzieniu z synkiem,
ma na imię Dorian, jego misiek to Kubuś, a on ma zegarek z Myszką
Miki. Potrącił wodę, by zająć strażników, to było
naumyślne stworzenie zamieszania, by pani mogła rozszerzyć nogi, a
Diego się przychylić i odczytać coś z pani majtek – wyjaśniłem,
jednocześnie udowadniając, że mówię prawdę, że nic, a nic nie
wymyślam.
– Proszę
zostawić mnie z żoną samego. – Olek uśmiechnął się
przyjaźnie i wychylił nieco, by otworzyć przede mną drzwi.
W
ostatniej chwili zdecydowałem się na podrzucenie im telefonu
komórkowego, który sobie przygotowałem specjalnie na taką
okoliczność, gdyby nie chcieli mi nic powiedzieć, bo przecież
między sobą musieli to wyjaśnić i o tym pomówić, prawda?
Telefon miał ustawioną automatyczną funkcje odbioru, był ściszony
tak, że nie miał wibracji i automatycznie załączał się na tryb
głośnomówiący. Z braku innego pomysłu i miejsca, położyłem go
po prostu na komodzie, za kilkoma większymi świeczkami i
porcelanowym, zdobionym konikiem na biegunach. Wyszedłem i jeszcze
zanim opuściłem klatkę, wyjąłem swój telefon z kieszeni i
zadzwoniłem pod tamten numer. Odczekałem trzy sygnały i usłyszałem
kroki, były dosyć wyraźne, więc ucieszyłem się, że ta komórka
akurat ma tak czuły głośnik.
– Aleks
– zaczęła Iza, a ja oczami wyobraźni zobaczyłem jak stoją w
kuchni i jak mężczyzna wpatruje się w przestrzeń przed sobą, a
ona sterczy za jego plecami i szuka w swojej głowie słów, które
pomogłyby jej go udobruchać.
On
nic nie mówił, więc pewnym było iż jest wściekły albo po
prostu sam stara się w swojej głowie ułożyć prawdopodobny
scenariusz.
– Jesteś
na mnie zły? – zapytała, jakby z niedowierzaniem.
Nadszedł
nagły trzask, a wcześniej świst przecinający powietrze. O mało
komórka mi przez to z dłoni nie wypadła. No ale jakoś udało mi
się ją utrzymać i teraz mogłem się tylko domyślać, iż były
to odgłosy uderzenia i to wcale nie takiego słabego. Niedziwne
więc, że kobieta pewnie złapała się za policzek i przysiadła w
pierwszym wolnym miejscu, na co wskazywało też szurnięcie, jakby
nogami krzesła lub taboretu po drewnianej podłodze czy parkiecie.
– Jeszcze
pytasz? – przemówił, a potem był dziwny odgłos, jakby
mieszania, po którym przyszedł dźwięk skwierczenia oleju na
patelni. Wyglądało to tak, jakby powrócił do wcześniejszego
zajęcia, którym prawdopodobnie było przygotowywanie późnego
śniadania lub wczesnego obiadu. Na to, że to Olek gotował,
wskazywała też ta ścierka przerzucona przez jego ramie, gdy po raz
pierwszy otworzył drzwi i stanął przed moimi oczyma.
Dziwił
mnie spokój jaki tam panował, pomimo tej całej nerwowej sytuacji.
Nikt nie krzyczał, nikt nie wyklinał, niczym nie trzaskał. Może
jakieś delikatne pochlipywanie było słyszalne w tle, takie
pociąganie nosem, ale nic poza. Później nastało otwieranie
drzwi, jakby kluczem, bez wcześniejszego pukania.
– Witam
– przywitał się mężczyzna, Aleks, bo jego głos już
rozpoznawałem. Miał taką specyficzną barwę, z lekką chrypką.
– Cześć,
Olek. Przyprowadziłyśmy wam z Wanessą tych rozrabiaków – mówiła
z pewnością starsza kobieta, bo nie miała młodego głosu.
– I
co rozrabiako, jak było u babci? – dopytywał mężczyzna, a przed
moimi oczami, gdy tylko przymknąłem powieki, pojawił się obraz
jak schyla się po to dziecko i bierze je na ręce, bo chwilę po
nim, następowało wołanie:
– Ja
też chcę.
– To
też chodź.
– A
gdzie moja córka?
– Właśnie,
gdzie mama!?
– W
pokoju – udzielił odpowiedzi, zapewne teściowej i pasierbicy, bo
skoro Aleks i Iza poznali się już po polskiej premierze powieści
50 twarzy Greya, to nie mogli wcześniej spłodzić tak dużej
dziewczyny.
– Są
już tosty? – dopytywali chłopcy, chóralnie, jakby mieli to
wcześniej przećwiczone.
– Ale
francuskie? – padło pytanie, tym razem z ust... chyba nastolatki,
więc domyśliłem się, że mężczyzna musiał wcześniej skinąć
głową.
– Zjem
z osiem! – wykrzyknęła radośnie. – Ja się muszę teraz dobrze
odżywiać. – Odgłos kroków wskazywał na to, że poszła do
kuchni, a te maluchy podreptały za nią.
– Jak
się czujesz? Przygotowany do roli dziadka? – dopytywała Aleksa
teściowa.
– Oczywiście,
że tak. Ja zawsze jestem na wszystko przygotowany.
– Zapobiegliwy,
a prawie, by kuchnie spalił, gdybym nie przewróciła! – krzyczała
Wanessa. – Tego spalonego sam będziesz jadł, mnie zrób innego,
ładniejszego i najlepiej z tymi pomidoraskami, tymi na słodko i...
nie przewracaj oczami!
– Nie
mogłaś tego widzieć, stoję do ciebie tyłem, dziewczyno!
– Ja
widzę wszystko. Strzeż się.
– Miej
na baczności, to było – przypomniał.
– A
nie było czasem, jak skrzywdzisz naszą mamę, to cię za jaja
powieszę? – zapytał ten najstarszy z chłopców.
– Ocenzurowaliśmy
tę wersję, by Dorian z Oliwierem nie powtarzali – wyjaśnił
Olek.
– Ale
co powtazali? – zapytał ten najmłodszy, który tego dnia był
jakoś wyjątkowo spokojny, a przynajmniej znacznie mniej mówił,
niż ostatnim razem.
– Za
jaja powiesi – objaśnił mu Oli.
– Ale
jakie? Jakie? Takie od kogutófff!? – dopytywał dalej, a mnie
samemu chciało się śmiać, gdy tak podsłuchiwałem tę rodzinną
wymianę zdań.
Zaraz
potem jednak sobie przypomniałem, że kilka minut wcześniej padło
uderzenie, a więc było tak jak domyślałem się na samym początku,
że sielanka była tylko teatrzykiem na pokaz przed obcymi i tymi
dalszymi bliskimi, a być może nawet swoją aktorską grę odgrywali
też przed dziećmi. Za drzwiami, gdy byli sami, jednak dochodziło
do przemocy i było to pewnego rodzaju tragedią. Pytałem samego
siebie, czy to był jednorazowy epizod, czy Olek częściej tak
postępuje. Coś mi mówiło, że to nie był pierwszy raz, bo
reakcja kobiety nie była nagła i gwałtowna, a przecież powinna
była mężowi jakoś na to odpowiedzieć, prawda? No chyba, że była
już do tego, że od niego obrywa, najzwyczajniej w świecie
przyzwyczajona.
Rozłączyłem
się, by nie wyładować całkowicie baterii i móc jeszcze potem
skorzystać z możliwości podsłuchania Wasielewskich. Zadzwoniłem
do nich wieczorem, ale jedyne czego się dowiedziałem, to tego, że
Aleksander musiał palić fajkę albo zamawiać komuś waniliowy
tytoń tego rodzaju na na przykład jakiś prezent. Składał to
zamówienie przez telefon, a ja oczyma wyobraźni widziałem, że
aparat jest domowy, z pokrętłem, na dodatek na kablu. Nowoczesność,
a więc też komórka z dotykowym wyświetlaczem, zupełnie mi do
tego osobnika nie pasowały.
Dziękuję za dedykację i czekam z niecierpliwością na kolejne rozdziały :)
OdpowiedzUsuńJak widzisz trochę zwolniłem z dodawaniem rozdziałów, ale wkrótce to ulegnie zmianie.
UsuńTu będę ja... jak się ogarnę. :)
OdpowiedzUsuńPodobał mi się opis Kateriny, była barwna, niezwyczajna. Lubię o takich tajemniczych postać czytać.
UsuńOjej, zrobiło mi się jej żal, jak ją uderzył. Brrrr wstrętni faceci -,- Swoją drogą niezły sposób na podsłuch :D No, cóż. Takie aktorskie zagrywki przed znajomymi, bliskimi... hmmm... Podziwiam ją i w sumie jego też, że mają odwagę i siły w takie coś się bawić.
Podobały mi się opisy postaci, ich odczucia, co jest najważniejsze. Nie lubię aż takich długich rozdziałów troszkę :D Tzn. gdybym czytała to w formie papierowej to okej, ale moje oczy i monitor na dłuższy czas to zło :D To nie znaczy, że to źle, że piszesz takie długie, nie o to chodzi ;)
Weny :)
Naprawdę mi nie zrobi różnicy, czy ktoś skomentuję jako pierwszy czy jako ostatni ;-)
UsuńJakiej Kateriny? Pewnie chodziło ci o Karinę.
Póki co uważasz jak Wojtek Malinowski, że Iza i Aleks odgrywają role przed obcymi, znajomymi, dziećmi. Z czasem wyjdzie, że to nie jest gra aktorka, a po prostu ludzie o specyficznym usposobieniu.
Jeśli wolisz czytać krótsze rozdziały, to możesz sobie sama rozdział dzielić na mniejsze i np czytać najpierw kilka akapitów, komentować, a za kilka dni wrócić i doczytać resztę. Ja też nie zawsze mam czas na czytanie długich rozdziałów i sobie tak dzielę u innych.
Karina. Kurde co mi przyszło z tą Kateriną? O.o Wybacz.
UsuńNo, zobaczymy jak to będzie :)
WENY
Spokojnie, ja ostatnio u Małej Migotki z Artura zrobiłem Adriana, więc... nie tylko ty tak masz!
UsuńWena jest, tylko to z czasem gorzej... ;-(
Diego bawi się Malinowskim, faktycznie jakby grał z nim w jakąś grę, informacja za informację. Jak Wojciech przyniesie jakieś informacje to wtedy może oczekiwać ze strony Alarcona czegoś w zamian, taki bonus, a jak nie to niech szuka dalej. Jakby Diego sprawdzał jak szybko i ile Malinowskiemu uda się odkryć.
OdpowiedzUsuńHistoria poznania Kariny i Diego niby taka zwyczajna, pielęgniarka i pacjent, a zarazem i szalona, bo to jak Jakub się zachował po wyjściu ze szpitala i w jaki sposób wszedł na stałe do życia Kariny było nieco szalone, on się wdarł do jej życia taranem. Do jej życia i życia Franka.
Zastanawiam się czy Franek uważa, że ojciec nie jest winny śmierci jego matki, no bo w żaden sposób nie dał tego odczuć w rozmowie z Wojciechem kiedy poprawiał mu tatuaż, a nawet odwiedza Jakuba w więzieniu.
Małżeństwo z Diego bardzo zmieniło Karinę, najpierw była roześmianą kobietą kameleon, a później pod koniec małżeństwa coś się stało, jakby była chora, ale to tylko takie moje podejrzenie, może zaraziła się od męża wirusem? A może jest zupełnie inne wytłumaczenie.
Czy ten Borys, przyjaciel od którego Karina odbierała Franka razem z Diego, to ten sam Borys z prologu, jeden z grupy przyjaciół? Czy może ktoś zupełnie inny? Nie mogę sobie jakoś tego poukładać.
Widzę, że Malinowski się zaparł i chce za wszelką cenę coś wywęszyć, bo bez tego Diego mu nic nie zdradzi. Urządził swoją drogą dobre przedstawienie, w szpitalu odegrał zrozpaczonego przyjaciela, a później wprowadził niezłe zamieszanie w domu Wasielewskich.
Ja nie wiem czego on się spodziewał idąc do Izki do domu, jak chciał się czegoś dowiedzieć to powinien się z nią spotkać poza jej domem, a przynajmniej w momencie kiedy zauważył, że pani Wasielewska wypiera się wszystkiego przy mężu, to powinien się wycofać, a tak to tylko narobił kobiecie kłopotów.
Z początku wydawało mi się, że to Iza jest bardziej związana z Kwiecińskim, ale teraz to mi się wydaje, że to jednak jej mąż Aleksander. Nie wiem czy dobrze zrozumiałam i o ile sobie dobrze teraz przypominam, to Diego, Aleksander, Cyryl i Borys byli przyjaciółmi, więc dlaczego to nie Wasielewski tylko jego żona odwiedziła Alarcona? Po reakcji Aleksandra po tym co usłyszał od Wojciecha zastanawiam się o co Wasielewski jest bardziej wściekły na żonę, o to, że poszła do więzienia, czy że go okłamała i wypierała się. Swoją drogą po wcześniejszej części nie sądziłam, ze on może tak postąpić w stosunku do żony, podnieść na nią rękę, on jej porządnie strzelił w twarz. Najbardziej zmroziło mnie to, że bez żadnych pytań, wyjaśnień, tłumaczeń pociągnął Izie z liścia, a potem spokojnie jakby nic się nie stało powrócił do smażenia naleśniczków, zimny drań.
Zaraz, zaraz to jeszcze jest jedna córka, Vanessa i o ile się nie mylę to dziewczyna jest w ciąży, bo padło pytanie ze strony teściowej, czy Aleksander jest przygotowany do roli dziadka. Jakoś nie mogę się doliczyć tych dzieci.
Ciekawe czego jeszcze dowie się Malinowski za pomocą podrzuconego telefonu w mieszkaniu Izy i Olka, jakie tajemnice jeszcze ukrywają państwo Wasielewscy.
Diego wie, że jeśli ktoś może go wybronić, to tylko ktoś dobry. Sprawdza więc na ile Malinowski jest dobry i na ile jest gotowy na to czego się podejmuje. Taka prywatna zabawa Kwiecińskiego.
UsuńWydaje mi się, że nie było mowy o Borysie w prologu, ale mogę się mylić, może gdzieś tam przewinęło się jego imię.
Aleksander nie robił naleśniczków tylko francuskie tosty z pyz :)
Spokojnie, wkrótce się tych dzieci doliczysz. Jest trzech chłopców i dorosła już dziewczyna.
Jestem zaskoczona tym jak Diego i Karina się spotkali, pozytywnie zaskoczona i on był uroczy, aczkolwiek zupełnie nie w moim typie, bo raczej wyłaził z niego co chwile taki dzieciuch. Natomiast co do Kariny, to jest bardzo ciepła, taka dobra i to aż od niej bije. Uroczego miała synka, ale aż żal pomyśleć, że teraz wylazł z niego tamtejszy Franc, co to robił ten tatuaż. A pomyśleć, że był takim słodkim maluchem.
OdpowiedzUsuńZastanawia mnie czemu Karina zdecydowała się z Diego być? Czym jej Kuba zaimponował? Seks, to seks, rozumiem, że w tym przypadku chwila słabości, a też pewnie samotności, bo samotna, pracująca matka, pewnie nie ma za dużo okazji do tego by się zapomnieć i skorzystała z tej jaka się nadarzyła, ale czemu od razu związek?
Nie wydaję mi się, by Jakub miał HIV. Czuję, że to chodzi o jakąś inną chorobę, ale jeśli jednak HIV, to by tłumaczyło te zmiany Kariny, może pod koniec jej życia on ją zaraził i stąd ta chudość, bladość...
Tak, Diego był infantylny. Ja nie mogę się doczekać aż zacznę opisywać ich retrospekcje i jak pokaże jego z kilku różnych stron.
UsuńBo on chciał się z nią związać i nie dał jej wyboru. Sam wniósł się do jej życia i zadomowił. Przyzwyczaił ją do siebie.
W przyszłym tygodniu się pojawię - mam urlop wtedy i nadrobię wszystko <3
OdpowiedzUsuńSpokojnie, nikt cię nie goni. Ja też zawsze i niemal wszędzie jestem spóźniony jeśli chodzi o blogowy świat.
Usuń