poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Rozdział 1 – Dawno temu w Barcelonie



Historia, której przekazanie wam obrałem za swój prywatny cel, działa się poza mną. Dlatego, to co widziałem po zamknięciu powiek, było tak naprawdę obrazem, który namalowany został w mojej wyobraźni przez różnych świadków tego co miało miejsce w ich życiu lub w życiu ich najbliższych. Zawsze chciałem stworzyć coś co zatrząśnie sercami milionów, nie po to, by zdobyć dzięki temu sławę, ale by mieć prywatne poczucie, że byłem w stanie poruszyć te miliony do jakiegoś czucia. W świecie, który coraz częściej ogarniała znieczulica, to było naprawdę piękne marzenie, takie głębokie, a ja ponad wszystko nie chciałem, by dosięgnęła mnie płycizna.
Kiedy zaczynałem studia dziennikarskie, byłem pełen pasji, nadziei, chęci dosięgnięcia różnych, wielkich, licznych możliwości. Upadły. Upadły te chęci, nadzieje i możliwości. Niegdyś sądziłem, że ukończonym uniwersytetem chwycę wiatr w skrzydła, a tu się okazało, że by być dobrym w tym zawodzie, trzeba czegoś więcej niż chęci i dyplomów. Trzeba talentu. Dziś myślę, że wolałbym mieć talent niżeli wykształcenie. Papierek w pewnych kręgach nie znaczy nic, a tym samym przestaje nas samych dowartościowywać, a nasz talent? Nawet jeśli dla kogoś, w jakiś kręgach jest niczym, to my w niego wierzymy i nie damy go zdeptać, nawet, gdy mamy świadomość, iż jest to nieoszlifowany diament i wiele mu jeszcze brakuje do bycia najwyższym kunsztem jubilerskiego brylantu. Poznałem człowieka, który miał talent, choć był to zwykły pijak i nadużywający palenia marihuany małolat. Jego talentem było coś czego nie rozumiałem, nie lubiłem i ciężko było darzyć mi szacunkiem ten rodzaj sztuki, ale zawsze szanowałem u ludzi pasję, chęci i talenty. Nie potrafiłem więc go skreślić.
Franciszek Alarcon był raperem, graficiarzem i tatuażystą. Kiedy poszedłem do niego do studia, które swoją drogą nawet nie należało do niego, by zamazać błąd własnej młodości, widać było iż jest wczorajszy. To nawet nie był kac, to był wyraźny stan niepełnego wytrzeźwienia. Miał na sobie zwykły, popielaty T-shirt, bluzę bejsbolową, granatową z białymi rękawami i spodnie w odcieniu brudnej szarości. Jego modna czapka z daszkiem, była odwrócona tył na przód, a całość dopełniała pomarańczowa chusta, wymyślnie, luźno obwiązana naokoło szyi. Była w kolorze sznurowadeł, które zdobiły jego markowe buty. Chłopak miał dziwną rozpacz w oczach i wyglądał na kogoś, kto by miał ochotę albo wymordować cały kraj, albo ponownie zapić i zapaść w letarg. Uśmiechnął się jednak i przekonał:
Siadaj pan, mogę być napierdolony w trzy pizdy, dziary nie spieprzę!
Zaufałem. Rozpiąłem koszulę, zdjąłem ją i pozwoliłem mu na zamazanie napisu, który zdobił moje plecy. Napis był z błędem, na szczęście na tyle małym, że dało się go pokryć tribalem.
Każdy zawiera w sobie swastykę – upomniał mnie. – Niekoniecznie tę trzeciej rzeszy, ale choćby japońską.
Naprawdę? – zdziwiłem się.
Nie odpowiedział. Spojrzał na mnie w taki sposób, jakby chciał mi powiedzieć dalej, zastanawiaj się pan szybciej, bo nie mam całego dnia. Zdecydowałem się więc na krzyż, bo zawsze byłem katolikiem, a takie dzieło na prawej łopatce zdawało się, moim zdaniem, pasować. Jego też pasowało, więc szybko przeszedł do dzieła. Naszkicował coś przy specjalnej lampie, odbił mi to na plecach i pokazał, po uczynieniu zdjęcia cyfrowym aparatem świetnej jakości. Lubiłem aparaty, więc zagadnąłem go o tę lustrzankę.
Droga, nieco ponad pięć tysi – oznajmił i jakby chciał mi pokazać, że pieniądze nie mają dla niego żadnego znaczenia, niedbale odrzucił ją na kanapę.
Odbiła się i spadła na ziemię, nie potłukła.
Alarcon to włoskie nazwisko?
Hiszpańskie – odpowiedział, maczając igłę, wciśniętą w urządzenie przypominające nieco przerośnięty długopis.
Że też chciało ci się przyjeżdżać do Polski – zagadnąłem, bo nie uważałem swojego kraju za najlepszy do rozwoju tak młodego i zapewne, jeśliby zawierzać zdjęciom na ścianach, utalentowanego człowieka.
Zaśmiał się, tak czysto, chłopięco.
Jestem Polakiem. Urodziłem się tu, tu wychowałem i tu pewnie zdechnę.
Zawsze można wyjechać.
Dlaczego więc tego nie zrobisz?
A ty?
Odwiedzam starego w więzieniu, nie chcę o tym gadać. – Zabrał się za tatuowanie, a ja zamilkłem.
Co miałem powiedzieć na takie wyznanie? Zapytać za co siedzi jego rodziciel? Czy powiedziałby mi prawdę? Szczerze wątpiłem, ale ta sprawa tak mocno nie dawała mi spokoju, że aż nie mogłem przez nią zasnąć, choć ból pleców też się do tego przyczynił. Wziąłem starego laptopa z szafki nocnej i wstukałem w wyszukiwarkę Alarcon skazany. Byłem pewny, że już gdzieś spotkałem się z tym nazwiskiem i faktycznie, spotkałem się, gdy jako małolat, chcący zaimponować dziewczynie, zakupiłem książkę kucharską jednego z tych słynnych szefów kuchni. Dodatkiem do książki był dobór dopasowanego do każdego dania wina, przynajmniej trzech rodzajów. Wino dobierał znany na całą Europę i ceniony w tym fachu Diego Alarcon. Mężczyzna, który w dwutysięcznym trzynastym roku został aresztowany. Sprawa dotyczyła zabójstwa i to zabójstwa Kariny Alarcon.
Minęły ponad trzy lata – powiedziałem wtedy sam do siebie i szybko, naprędce policzyłem, że jeśli ten co mnie tatuował był jego synem, to nie miał więcej niż dwadzieścia jeden lat. Imię się zgadzało.
Przełknąłem ślinę goryczy, która została podsunięta wprost pod moje gardło, napływem tych negatywnych informacji i gdy dotarło do mnie, że o tej sprawie pisano często, ale niezbyt dużo, bez konkretnych szczegółów, poczułem, że to jest moja okazja. Postanowiłem ją wykorzystać. Jednocześnie zastanawiałem się, dlaczego nie słyszałem o tej zbrodni wcześniej. Faktem było, iż byłem wtedy na emigracji i pracowałem najpierw na budowie, a potem na polu i w chlewie, bo szef szybko pojął, że do pracy na budowie, to ja się nie nadam. Na szczęście jego siostra i szwagier mieli gospodarstwo, i to na nim mnie ulokował. Tam podobało mi się bardziej. Byli to rozmowni ludzie, zapewnili mi pokój na poddaszu i wikt. Miałem więc możliwość odkładać cały swój zarobek, szybciej uzbierać na mieszkanie i powrócić do kraju, na dodatek podszkoliłem swój niemiecki.
Tamtego dnia, nim odłożyłem laptopa i usnąłem, to zapiał niczym kogut mój komórkowy budzik. To był czas, by wstać, udać się na uniwersytet, wyłożyć niezainteresowanej młodzieży kolejny temat z dziennikarstwa i medioznawstwa pierwszego stopnia. Dotyczył fotografii prasowej. Sam nie lubiłem tego tematu, a wtedy tym bardziej nie pałałem do niego sympatią, bo przypomniało mi się jak ten gówniarz potraktował swoją drogą lustrzankę. Na dodatek, kilka dni temu, moja własna poszła w pieruny, bo przypadkowo, idąc do łazienki, potrąciłem ją, a stała na rogu biurka. Moja spadła przypadkiem i koniecznym było oddać ją do naprawy, a on swoją rzucał i nawet zapewne nie miała od tego zarysowania. Taka już na tym świecie była wszechobecna niesprawiedliwość.
Po odpękaniu wykładu, na szczęście tego dnia jedynego, powróciłem do domu i nie jedząc obiadu, którego nie miałem teraz czasu telefonicznie zamawiać, zająłem się poszukiwaniem większej ilości informacji o osadzonym. Wykorzystałem do tego męża mojej byłej studentki. Odnalazł więzienie, w którym Diego przebywał. Na szczęśliwy traf, znajdowało się tylko kilka ulic od mojego domu. Tomasz wytłumaczył mi czego trzeba, by załatwić widzenie. Jeszcze tego samego dnia pognałem wpisać się na listę.
Następna sobota – usłyszałem od nieprzyjemnej i negatywnie nastawionej do mojej osoby pani w granatowym mundurze.
Z jednej strony uważałem, że powinna być sympatyczniejsza, z drugiej rozumiałem, że jej praca wymagała ostrości, a z trzeciej miałem świadomość, że moja niewiedza i upewnianie się co do wszystkiego kilkakrotnie, na dodatek zasypywanie pytaniami, mogło ją irytować. Często denerwowałem ludzi i to niczym szczególnym, po prostu tym jakim byłem. Nie należałem do chudzielców, ani do wysportowanych, byłem raczej przy masie i to już od wczesnego dzieciństwa, przez co nie miałem licznych kolegów, ani żadnego bliższego przyjaciela. Potem było jeszcze gorzej, bo dziewczyny wolały inny typ chłopców. Jako mężczyzna już całkowicie się poddałem i zająłem edukacją, budowaniem własnej, samotnej przyszłości. Marzenia o zakochaniu, cotygodniowym seksie z żoną i gromadce pociech, odstawiłem na bok, bo nie było na nie miejsca, poza tym z moimi predyspozycjami, najwidoczniej nie byłem stworzony do takiej normalności.
W następną sobotę udałem się na pierwsze widzenie z Diegiem Alarconem. Byłem bardzo zestresowany i przez to nie mogłem znaleźć kluczy, które wcześniej, wraz z zakupami wstawiłem do lodówki. Obawiałem się, że będę spóźniony, dlatego podwójnie się spieszyłem i choć była to chłodna jesień, to i tak spociłem się niczym jakiś wieprz. Na dodatek, tam się okazało, że muszę się rozbierać, wchodzić na jakieś podesty, zdejmować buty, obwąchiwał mnie pies i działo się ze mną masę innych, upokarzających rzeczy. Najgorszym było samo traktowanie, jakbym potencjalnym, kolejnym osadzonym, jakimś wspólnikiem, gangsterem, złoczyńcą czy zwyrodnialcem.
Bardziej niż to jednak odczuwałem ciężkość i to podczas patrzenia na te wszystkie, przychodzące na odwiedziny kobiety i jeszcze większą ciężkość, gdy mój wzrok padał na dzieci przybywające z nimi. Były w różnym wieku, niektóre jeszcze w becikach. Te dziewczyny kładły je na stołach, odwijały z powijaków i nawet rozpinały pampersy, bo zdaniem strażników, można było coś w nich przemycić. Jednemu chłopcu kazali zostawić misia w szafce, a on płakał i histeryzował, że jego Kubuś się tam udusi oraz, że będzie płakał, bo boi się ciemności. W całym swoim życiu, nie widziałem tak depresyjnych obrazów, jak tam. Niby nic, żadna tragedia, zwykłe obmacywanie, sprawdzanie, mijanie bramek, a jednak... jednak tak wiele.
Wszedłem na sale odwiedzin. Zobaczyłem mężczyzn ubranych w pomarańczowe barwy. Kilku z nich siedziało przy stołach, kilku wstało i brało w objęcia pociechy, musiało w policzki żony.
Bez dotykania! – rozbrzmiewał co jakiś czas głos strażnika, jednego albo tego drugiego.
Rozglądałem się dalej, szukając wzrokiem pustego stolika. Nie znalazłem go. Starałem się sobie przypomnieć zdjęcie Alarcona, oczywiście nie to z aresztowania, a te wcześniejsze, gdy świat go chwalił, za jego wybitnie czułe kubki smakowe, ale minęło tyle lat, że przecież mógł się niemal całkiem zmienić.
Kształt nosa i uszu jednak pozostaje bez zmian, a ja od dziecka miałem niemal fotograficzną pamięć. Tak natrafiłem na jeden ze stolików przy samej ścianie. Siedział przy nim Diego i ten chłopiec, który nie chciał pozostawić swojego misia w szafce. Obok chłopca, na drugim krześle siedziała kobieta. Była niska i raczej pulchna, choć nie do końca mogłem opisać jej figurę, gdy siedziała. Bardziej pamiętałem ją z poczekalni, gdy oboje czekaliśmy na sprawdzenie, czy nie wnosimy czegoś na teren więzienia. W tułowi była raczej normalna, może miała L czy pomniejszone XL w rozmiarze, natomiast w udach i pupie z pewnością było to jakieś czterdzieści dwa, może nawet czterdzieści cztery. Znałem się na tym, bo moja pierwsza dziewczyna była krawcową i czasami czytałem jej wymiary z metek, podczas pakowania wyrobów do reklamówek.
Chłopczyk, mały, na oko niespełna czteroletni szatynek, nie wyglądał na przestraszonego. Po jego łzach nie było już śladu. Stałem i wpatrywałem się w jego typowo dziecięce poczynania. Moment gdy podświetlał zegarek, który zdobił jego lewą rączkę.
Z myskiem Mikim – tłumaczył. – Widzis? – chwalił się skazańcowi, przechodząc na jego stronę i wspinając się na jego kolana.
Strażnik rzucił uwagą, że tak nie można czynić. Chłopiec wytknął język w jego kierunku i usiadł jeszcze wygodniej, jakby chciał pokazać, że nim nie będzie nikt rządził, że nikomu nie wolno, że nie mają takiego prawa.
Przestań Dorian – zwrócił mu uwagę sam Diego i to były chyba pierwsze słowa, jakie wypowiedział.
Osadzony zsadził dziecko ze swych kolan, a mały pognał przed siebie, udając, że jest samolotem, potrącił przy tym urządzenie, takie z wodą źródlaną. Upadło, a przez to zalało sporą część. Strażnicy pobiegli, by szybko je postawić na siebie, a maluch stał na środku, komentując to głośnym:
O oł i się przewlócło.
Wzruszył przy tym ramionkami, a Diego i ta kobieta, nawet nie zwrócili uwagi na to zajście. Wpatrzeni byli w siebie, a dokładniej, ona była zajęta rozkładaniem ud, a on zaglądaniem pod jej spódniczkę. Potem puścił oczko i wrzasnął:
Dorian, chodź, że tu!
Idem, idem, chodzem – opowiadał, stawiając maluśkie kroki, a jednocześnie wysoko unosząc kolana przy każdym z nich.
Jest marudny, pójdę już – rzekła kobieta, gdy ja podchodziłem coraz bliżej, by bardziej jej się przyjrzeć. Chwyciła chłopca za obydwie dłonie i zaczęła prowadzić przed sobą, aż do zakratowanego wyjścia z sali widzeń.
Diego przytaknął ruchem głowy, choć ona ani dziecko nie mogli już tego widzieć. Spojrzał na mnie pytająco.
Mój drugi gość? – zapytał, a ja dopiero wtedy zwróciłem uwagę na jego stan, czyli śliwę pod okiem, posiniaczone pięści, rozcięty kącik ust. – Kim pan jest?
Dziennikarzem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Oczekiwałem gromów i posłania do wszystkich diabłów, ale zamiast tego przez twarz mojego rozmówcy przebiegł nikły grymas uśmiechu, a potem nastało milczenie.
Zająłem miejsce, to samo co wcześniej zajmowała ta kobieta i nie wiedziałem jak mam zacząć.
Według gazet nie miałeś motywu – oznajmiłem po dłuższej chwili.
Nie od dziś wiadomo, że media kłamią – odparł i był gotowy do tego by wstać, widziałem w nim to drganie mięśni, jakby się do tego szykował.
Musiałem szybko coś wymyślić, by mi nie uciekł.
To twoja żona?
Hm? – Wysunął skrzywioną twarz, jakby nie rozumiał albo nie dosłyszał.
Dziecko też twoje?
Żonaty byłem tylko raz – odparł i wciągnął powietrze przez zęby jakby go coś bolało.
Dostrzegłem, że miał ukruszoną jedynkę.
A więc kochanka? Dzieciak twój?
Nie zgrywaj Jamesa Bonda. – Wyśmiał mnie. – Dzieciak miał być mój. Miałem być jego ojcem chrzestnym – wyznał na odchodne, bo chwilę po tym wstał i oznajmił, że koniec widzeń.
Umknął mi, a ja chyba nie mogłem go tak nachodzić w nieskończoność i marnować przy okazji swój i jego czas. Postanowiłem być jednak wytrwały, poza tym miałem punkt zaczepienia. Zaczepieniem był mały Dorian, którego nazwiska nie znałem. Chłopiec miał na oko jakieś cztery, może trzy latka. Musiał więc już zostać ochrzczony, a imię było na tyle niepowszechne, że była szansa, taka iskierka nadziei, iż jeśli dostanę się do archiwów poszczególnych kościołów, to odnajdę właściwy akt chrztu, a przy tym sprawdzę też dane rodziców i chrzestnych. Wtedy znalazłbym tę kobietę i być może ona okazałaby się być bardziej rozmowna niżeli jej przyjaciel.
Miałem szczęście. Małego ochrzczono w kościele, w którym ja sam bywałem każdej niedzieli. Ksiądz proboszcz mnie znał, więc złamał swoje zasady i dał do wglądu akt chrztu chłopca. Co prawda oboje nie mieliśmy stu procentowej pewności, że to ten sam dzieciak, ale zgodziliśmy się co do opisu kobiety. Proboszcz zapamiętał dokładnie tę ceremonie, gdyż był to ostatni chrzest w jego wykonaniu, wszystkie kolejne zrzucał na niższych rangą, bo niezmiernie irytował go ryk niemowląt. Co prawda nigdy tego nie powiedział, ale było to po nim widać, nawet, gdy podczas niedzielnych mszy dostrzegał kobiety z wózkami, czy niespokojnych malców, które bawiły się w najlepszego w berka, ganiając siebie nawzajem między ławkami.
Zerknąłem na ten akt i odczytałem:
Rodzice: Izabella i Aleksander Wasielewscy.
Rodzice chrzestni: Wanessa Edgar i Franciszek Alarcon.
Są z tej parafii? – dopytywałem. – Bywają tutaj?
Oni, nie, ale chrzestny czasami przychodzi, zazwyczaj wieczorami, kiedy kościół jest pusty. Rzuca się w oczy, nawet na chrzcie miał rażącą marynarkę.
Rażącą?
Zieloną – sprostował, domyśliłem się więc, że chodzi mu o kolor limonki.
Nie wie ksiądz gdzie ich znajdę?
Pokręcił głową.
Mogę sprawdzić adres, może nadal jest aktualny.
Wyjął segregator, którego litery, wypisane na grzbiecie mówiły o tym od jakiego znaku alfabetycznego zaczynają się wypisane tam nazwiska. Odnalazł Wasielewskich.
Kamienica przy rynku. Dokładnie Główny rynek piętnaście przez siedem.
Zastanawiałem się, czy powinienem się tam udać, czy może poczekać do kolejnego widzenia z Diegiem, które miało być już w kolejny poniedziałek. Przekazać mu czego się dowiedziałem i oczekiwać jakieś rozmowy. Liczyłem, że po przekazaniu mu tych informacji, zobaczy we mnie kogoś więcej niż cmentarną hienę, choć poniekąd byłem taką cmentarną hieną i faktycznie oczekiwałem też nieco wybicia i kariery po opisaniu tej historii. Miałem świadomość, że wcześniej wielu dziennikarzy, a nawet sławnych, polskich autorów i reżyserów, starało się nawiązać kontakt z Diegiem Alarconem, ale on milczał, a jeśli już mówił, to nie na temat tamtejszej zbrodni, więc wcześniej lub później, ale zawsze sobie odpuszczali.
Uznałem jednak, że nie mam niczego do stracenia i mogę udać się do tych Wasielewskich z samego rana, dostać jakoś na ich podwórko, klatkę schodową i zaobserwować ich naturalne zachowania. W tym celu zaopatrzyłem się w stos gazet zabrany ze skrzynek mojej własnej klatki schodowej, ubrałem starą bluzę polarową i założyłem dopiero co zakupioną czapkę z daszkiem. Nie chciałem rzucać się w oczy. Na klatkę wszedłem bez problemu, bo ktoś wyraźnie na kogoś czekał i nawet nie zapytał się przez domofon z kim ma przyjemność. Ledwie zadzwoniłem, a blokada została zwolniona.
Wszedłem do ładnego holu, takiego bardzo przestronnego, jak to w kamienicach przy samym ratuszu bywało. Czynsz tu był drogi, niczym za jedne z nowszych blokowisk, ale za mieszkanie w samym centrum, trzeba było bulić. Po prawo zauważyłem kilka szyldów, między innymi kancelarii adwokackiej i gabinetu lekarskiego, a nawet stomatologicznego. Było też biuro windykacyjne, notariusz, komornik, ginekolog. W pewnym momencie poczułem się jakbym wszedł do przechodni, a nie do kamienicy. Teraz rozumiałem dlaczego tak szybko mnie wpuszczono. Pewnie jakaś recepcjonistka rozmawiała przez telefon, a co za tym szło, oczekując kolejnego pacjenta czy klienta swojego szefa, zwyczajnie otworzyła drzwi.
Minąłem ten hol, który po lewej stronie miał jeszcze kratę i kolejny domofon. Instynktownie udałem się na podwórko i wtedy zauważyłem tego samego chłopca. Stał na parapecie otwartego okna, na parterze i puszczał bańki mydlane przez słomkę. Był jeszcze w piżamie, polarowej, błękitnej, takiej zwyczajnej z dużą, białą owieczką na przedzie i mniejszą na jednej z nogawek.
Stanąłem w rogu, nieopodal wejścia do następnej klatki, a tego okna i udawałem, że czytam, jakbym chciał odnaleźć w spisie, gdzie mam pozostawić te gazetki, które dzierżyłem nie tylko w dłoniach, ale dla niepoznaki, także w sportowym, dużym plecaku.
Zza firanki wyłonił się mężczyzna i stanął obok chłopca. Miał na sobie kamizelkę, ale nie sportową, ani nie przesadnie elegancką, taką zwyczajną, ale garniturową. Założona była na koszulę o standardowo niebieskiej barwie. Wiązał krawat i coś po cichu mówił. Nie byłem w stanie usłyszeć, natomiast głośne:
Nie chcem! – wypowiedziane przez chłopca i zaakcentowane tupnięciem nogą, słyszałem doskonale.
Spadniesz – syknął mężczyzna. – Siądź normalnie na parapecie i się trzymaj albo stań na łóżku.
Tlele molele – zaśpiewał wesolutko, a potem nagle usiadł i spojrzał kaprawymi oczkami, zapewne na swojego ojca. – Jestem gzecny – stwierdził i nawet się przykładnie wyprostował. Umoczył słomkę w plastikowym kubeczku i dmuchnął. Zaśmiał się, a potem pomylił i zaczął pluć.
Co ty znowu robisz? – irytował się mężczyzna, wyraźnie nie dający sobie rady z krawatem, bo plątał go już po raz czwarty od momentu, jak wyłonił się zza firanki.
Płyn jest niedobly – odpowiedział mu szybko Dorian i wytknął język. Zaczął go wycierać rączkami, jakby się po nich lizał.
Przestań już. Idź się soku napij – polecił, ale chłopiec dalej robił swoje. – Kto mu dał te przeklęte bańki!? – wydarł się. – Nie było takich normalnych, do cholery?!
Zgubiły się! – odkrzyknął jakiś inny, ale też dziecięcy głosik.
Mama mu dała! – dodał kolejny, tym razem wydawało mi się, że należący do dziewczynki.
Mama, mama, a właśnie, gdzie jest mama? – dopytywał.
Idziem – odpowiedział mu Dorian i zaczął krzyczeć – napijałem się płynu! – Zabawnie przy tym gestykulował rączkami, jakby był bardzo zdenerwowany tym faktem i jednocześnie go nie rozumiałem.
No wreszcie – stwierdził na głos. – Gdzieś ty tyle czasu była? – zapytał kobietę, która szła przez podwórko z portfelem w jednej dłoni i siatką z bułkami w drugiej.
W sklepie.
Tyle czasu? – nie dowierzał.
Kolejka była – odparła. – Otwórz mi drzwi – dodała, chwytając za klamkę klatki schodowej, przy której i ja stałem. – Chce pan wejść? – zapytała, gdy mężczyzna zniknął, a po chwili rozbrzmiał odgłos zwalniania blokady za pomocą domofonu.
Nie, nie, chyba pomyliłem adresy.
Zawsze w holu zostawiają gazetki – odpowiedziała, a potem upomniała syna, by się nie wychylał, bo mały czyniąc to głośno mówił:
Tu jestem, mamo, widzis mnie! Najadłem się bańków!
Aleks, zerknij na niego, bo wypadnie!
Daleko nie poleci! – krzyknął inny dzieciak, ten miał blond włoski i na oko jakieś dziesięć latek. Podobnie, jak zapewne jego brat, także się wychylał.
Czemu ty na nich nie patrzysz? – zapytała mężczyznę, jednocześnie przytrzymując drzwi, bo jakieś inne, małe dziecko wychodziło z kotem na spacer.
Czarek nie lubi dworu. Oliwier, zostaw go – upominał mężczyzna.
Polubi – odpowiedział na oko może ośmiolatek i dalej szarpał to biedne stworzenie, uwięzione na czerwonej smyczy, które za żadne Chiny ludowe nie chciało dać się wyciągnąć na podwórko.
Aleks ma racje, zostaw kotka. – Przełożyła portfel do dłoni, którą trzymała zakupy i zabrała smycz chłopcu, a kocisko od razu się zerwało i wbiegło do domu. – Ty wyszedłeś w skarpetkach? – dopytywała blondaska, łudząco podobnego do tamtego co wyglądał przez okno. Teraz do mnie dotarło, że mogą to być nawet bliźniacy. – Aleks, czemu on wyszedł w skarpetkach? Czemu ty na nich nie patrzysz?
Może dlatego, że otwierałem ci drzwi – odpowiedział całkiem normalnym, wcale niepoddenerwowanym tonem.
Sama bym sobie otworzyła.
Palcem? – dopytywał.
Kluczami.
Acha. – Uśmiechnął się z wyższością, co dokładnie widziałem, bo chłopiec, który wcześniej ciągnął kota, opierał się o drzwi i tak zabawnie kiwał, postukując o nie pupą. – Tymi? – Zakręcił kluczami na palcu.
Nie wzięłam? – zdziwiła się.
Mężczyzna pokręcił głową i wesoło wołając łap, rzucił dołem klucze, delikatnie. Brunetka złapała je, a potem obserwowała jak mąż zamyka jej drzwi przed nosem.
No co ty wyprawiasz?
Mówiłaś, że sama byś sobie otworzyła – odpowiedział, ponownie otwierając drzwi i wychylając głowę zza futryny.
To dziecko ma taki okropny charakter po tobie, wiesz?
Ale, że ja? – dopytywał szatynek w błękitnej piżamce, wybiegając na klatkę schodową na bosaka. – Najadłem się bańków! – przypomniał, uderzając małymi dłońmi o swoje uda.
Dorian, chodź do domu, nie chadzaj bez butów po zimnym.
Zalas – odpowiedział i schodził w dół, w stronę tego... chyba Oliwiera.
Jak wrócę, to dostaniesz takie manto, jak jeszcze nigdy – zagroził ojciec dziecka, na co ono zmarszczyło nosek, ściągnęło ze sobą brwi i odpowiedziało:
Ale byłem gzecny, tylko, tylko, tylko że najadłem się bańków.
Za to monotematyczny jest po tobie – stwierdził Aleks w kierunku żony.
Dlaczego?
Jak oparzyłaś się parą od żelazka, to ponad tydzień o tym słuchałem, po kilka razy dziennie – przypomniał.
Bo to była twoja koszula, to ją wtedy prasowałam.
To zmienia postać rzeczy – uznał, wychylając się tak, by sięgnąć dłonią nadgarstek kobiety. Przyciągnął ją do siebie i pocałował w policzek. – Tylko zaplącz i będę już szedł. – Przekazał krawat na jej dłonie. – Prosiłem, by ich nie rozwiązywać – mówił, gdy ona oddawała Oliwierowi zakupy i mówiła, by zaniósł do pokoju.
Zdziwiłem się trochę, że nie do kuchni.
Mamo, bo ja się najadłem tych bańków! – przypomniał ponownie o swoim nieszczęściu Dorian, a ja ledwie powstrzymywałem śmiech, gdy o tym opowiadał.
No i co z tego?
No i nie mogem... nie mogem zostać. Musem jechać s tobom – tłumaczył. – Bo mnie może bzusek lozbolnąć.
Usłyszałem jak kobieta wzdycha i oczami wyobraźni widziałem jak przewraca oczami.
Wyszedłem oknem! – krzyknął ten blondynek, co wcześniej wyglądał z Dorianem przez okno, tłumacząc, że jak brat wypadnie to daleko nie poleci. Ledwie pokazał się w drzwiach klatki schodowej i widząc minę Aleksa postanowił, że wejdzie też oknem, nie omieszkał oczywiście oznajmić tego na głos.
Za długo mnie nie było w tym domu – stwierdził poważnie mężczyzna, chowając krawat pod zapiętą kamizelkę. Nie zakładał marynarki żadnej kurtki. Nie wsiadał też do samochodu. Wyminął mnie i zniknął za drzwiami holu.
Tato się wkuzył – powiedział Dorian, po czym zrobił zabawną minkę i wbiegł w wesołych podskokach do domu.
Zostawiłem tę wesołą rodzinkę samą sobie, wcześniej jeszcze raz pytając kobietę, tak bardziej dla niepoznaki, czy na pewno mogę zostawić te gazetki w głównym holu.
Tak, tak. Dorian, nie wchodź na meble! – krzyknęła zanim zamknęła drzwi.
Bo najadłem się bańków, a nikogo to nie obchodzi! – poskarżył się na tyle głośno, że nawet jeszcze na holu go słyszałem, nim drzwi się domknęły. Zapewne też czymś rzucił, bo huknięcie to było niemiłosierne.
W poniedziałek udałem się na widzenie z Diegiem. Ponownie przeszedłem przez kontrolę odzieży, butów, obwąchiwanie przez psa. Nie pytałem mężczyzny o nic, a jedynie oznajmiłem:
Poznałem Izabellę i Aleksandra.
Poznali się w Barcelonie – odparł w lekkim zamyśleniu.
We Włoszech? – dopytywałem, chcąc kłuć żelazo, póki gorące.
W pewnym sensie mi zaimponowałeś, więc ci opowiem.
I wtedy opowiedział mi historię, której ja pewnie nie zdołam wam przekazać w takich barwach, w jakich miała ona miejsce w rzeczywistości. Jednak po tym co mówił i jak opisywał tamtejszego Aleksa i tamtejszą Izę, oczami wyobraźni widziałem ten ich wspólny początek właśnie tak:
Dawno temu w Barcelonie...
Spojrzał w niebo, zachodziło burzowymi chmurami, co zwiastowało rychły deszcz. Wskazówki na tarczy jego zegarka wskazywały piątą czterdzieści pięć. Przetarł zmęczone powieki i minął przejściową bramę. Deszcz sprawił, że zawrócił, by się w niej skryć. Przeczekał przelotny płacz cumulonimbusów, trwający ponad pół godziny. Trwał w błogim milczeniu, niemal bezruchu. Zwyczajnie sterczał, niczym słup z dłońmi wciśniętymi w kieszenie dżinsów. Ktoś inny pewnie bawiłby się telefonem, pisał na nim SMS-y, sprawdzał pocztę albo, choćby, grał w węża, ale nie on. Jego uszu, także nie zdobiły słuchawki. On wsłuchiwał się w krople spadające z nieba i obserwował ich lot w dół, czasem zachwianie na wietrze. Doceniał moment każdej ulotnej chwili, zdając sobie sprawę, że tak jak deszcz z nieba spada na ziemie nieuchronnie, tak życie ludzkie dobiega końca, bez ustanku, w każdej sekundzie zbliżając nas do sądu ostatecznego.
Melancholijność chwili przerwała ulotka, którą jakiś dorabiający sobie student czy bezrobotny, młody człowiek wcisnął w jego dłoń. Właściwie to on sam po nią sięgnął. Barcelona, pisało na samej górze, większymi literami od pozostałych. Była to galeria połączona z kawiarnią i kwiaciarnią, czynna od szóstej i znajdowała się niedaleko. I to właśnie z powodu tych dwóch atutów, postanowił do niej wstąpić. Jeszcze przed wejściem zraziły go drewniane okiennice, uznał je za prostackie i bazarowe, ale pomimo tego mankamentu wszedł do środka i zamówił dwie małe czarne, prosto z ekspresu, ze szklaneczką wody mineralnej, niegazowanej. Kelnerka była w szoku przyjmując tak długie zamówienie na raptem trzy napoje, a gdy dodał, że kawa ma być wrząca, a woda lekko schłodzona z kilkoma kroplami cytryny, niemal zatopiła się w jego chmurnym spojrzeniu i delikatnym, aczkolwiek surowym uśmiechu.
Aleksander czekając na zamówienie, poprawił koralowy krawat i popielatą kamizelkę. Sprawdził czy spinki przy jego mankietach są dobrze ściśnięte. Rozejrzał się po pomieszczeniu.
Cegły, cegły, wszędzie cegły. Nuda, nuda i wszędzie nuda – krytykował w myślach, sunąc po ścianach słabej rangą galerii sztuki.
Proszę, pańskie zamówienie. – Kelnerka wyrosła przed nim niczym z wnętrza ziemi.
Już miał jej zwrócić uwagę, że zaszła go z nieodpowiedniej strony, ale z powodu jej rudych, ognistych włosów, ugryzł się w język. Zawsze miał słabość do tego koloru, i to do tego stopnia, że gdy kupował miłość w podrzędnych burdelach, wymagał prostytutki mającej akurat taki odcień włosów. Zazwyczaj były farbowane, ale ta tutaj była naturalna. Dlatego się do niej uśmiechnął szerzej. Odwzajemniła uśmiech, licząc na jakiś miły gest albo chociażby grzecznościowe dziękuję.
Doczekała się tylko:
Mam nadzieję, że kawę macie lepszą, niż te bohomazy na ścianach, zwane przez was obrazami.
Odetchnęła teatralnie, nie umiała się powstrzymać. Myślami błądziła między arogancją a snobizmem tego typka, który siedział nieprzesadnie sztywno na skórzanym fotelu i popijał małą czarną, wprost ze śnieżnobiałej filiżanki. Odeszła do swoich obowiązków.
Aleksander w tym czasie oglądał serwetkę. Uznał, że jest słabej jakości, ale nie to było najważniejsze. Chabrowy kolor serwetki wcale nie pasował do ceglastego wnętrza z mieszaniną brudnej bieli. Skrzywił się więc na całkowity brak gustu i odłożył serwetkę na miejsce. Wyjął z kieszeni kamizelki własną chusteczkę, z hologramem A.W. i wytarł kąciki ust, następnie wypił pół szklanki wody.
Może ciastko? – zaproponowała kelnerka, zbierając na czarną tace brudne naczynia, ze stolika obok.
Zerwałem ze słodyczami. Pozostała mi słabość tylko do pięknych kobiet i białej, najlepiej alpejskiej czekolady – odpowiedział statecznie, jednostajnym tonem, sprawiając tym samym, że jego głos nawet nie drgał, a miał taki mroczny, jednostajny rytm. – Przepraszam, ale czy tam w głąb, także są obrazy? – zapytał nie zmieniając ni trochę barwy głosu, jakby był jej wyuczony, jakby słowami wygrywał zawsze te samą nutę, na tym samym akordzie i dźwięku.
Tak, tam w głąb i na schodach, znaczy do góry. – Zaczerwieniła się i wydawała być zmieszana, jakby nieznajomy ją onieśmielał.
On był pewny siebie i zakłopotanie kobiet już dawno nie robiło na nim żadnego wrażenia. Tak często się z tym spotykał, że zdawał się już tego nie zauważać. Nie onieśmielał ich planowo i wyrachowanie, ale nie zamierzał także żadnej do siebie przekonywać. Chciał, by były na dystans, by nie podchodziły za blisko i nie grzebały w jego uczuciach, powodując skoki ciśnienia i sprawiając, by był zmuszony zmagać się ze zbędnymi emocjami.
Dlatego zamiast przyglądać się z retuszowanym w Photoshopie zdjęciom kobiet na portalach społecznościowych, on wybierał spacery, oglądanie brudnych ulic miasta i wzorowo przystrzyżonych trawników na strzeżonych osiedlach. Cenił w tym wszystkim kontrast – biedę i bogactwo, wiedząc, że bez jednego drugie nie istnieje.
Teraz Aleksander stał przed jednym z obrazów. Poruszał nerwowo nogą postawioną stopień wyżej i lustrował niesystematyczne kreski czerni na żółtym tle, sprawiającym wrażenie, jakby było zupełnie odwrotne, ale wiedział doskonale, że plakatówka nie miałaby takiego przebicia.
Dlaczego nie ma ramy? – zapytał cicho. Nie sądził, że ktoś mu odpowie na to pytanie.
Chce pan go kupić? – dopytywała czarnula, która, podobnie jak wcześniej ta ruda, wydawała się wyrosnąć nagle spod ziemi.
Kobiety, straszycie! – miał ochotę krzyknąć, ale wiedział, że żadna szanująca się dama, nie zrozumiałaby tego typu żartu i odebrała go jako obrazę. Dlatego zrezygnował z krzyku, na rzecz uśmiechu.
To obraz dziecka – wyznała. – Powiesił wczoraj, dziś zapomniałam go zdjąć.
Aleksander spojrzał na nią zaskoczony.
Dużo nadziei, zazdrości i mroku, przeniknionego smutku… – mówił jakby do samego siebie.
Nie zwracał uwagi na niską, lekko puszystą kobietkę, stojącą cały czas po jego prawej stronie, ale ona tam wciąż była i wsłuchiwała się w delikatny aksamit jego głosu, połączony z naturalną, męską chrypą.
Jest pan znawcą sztuki? – zapytała, a on zerknął na nią zaskoczony.
Otrząsnął się jak z najgorszego koszmaru. Nawet z lekkim obrzydzeniem.
Bynajmniej. Znawcy sztuki, nie mają pojęcia o sztuce, bo nie mają duszy, a studenci ASP, mają technikę i teorie w jednym palcu, ale brak w ich pracach ich samych. Sztuka bez indywiduum i emocji... jest martwa, a gdybym chciał taką podziwiać, to zrobiłbym zdjęcie zdechłemu, rozjechanemu kotu i powiesił na miejscu telewizora, gdybym go miał oczywiście.
Nie wiedzieć czemu, ale się uśmiechnęła, a on dalej w skupieniu i bez cienia emocji na twarzy przyglądał się obrazowi namalowanemu rękami dziecka.
Uważa pan, że dziewczynka ma talent?
To namalował chłopiec – odpowiedział. – A jeśli dziewczynka, to o wyjątkowo mocnym i wyrazistym charakterze. – Uśmiechnął się, odsłaniając górę nieidealnych, ale białych zębów. – Jeśli jest mała wróżę jej silny, nastoletni bunt, a jeśli jeszcze młodsza to radzę spodziewać się po niej sporo radości, ale i wiele złego.
Wyczytał to pan z kawałka kartki? – nie dowierzała.
Aleksander zaśmiał się krótko i pokręcił głową, jakby chciał odgonić gradowe chmury. Zawsze złościł go brak wrażliwości u żon i matek. Dlatego postanowił zbyć milczeniem pytanie tej kobiety.
To dziecko ma talent? – dopytywała.
Ma coś więcej. – Zamyślił się. – Ma charakter, ma własne JA i niepoprawne spojrzenie na otaczającą je rzeczywistość. Kłóci się w nim, to co chciałoby ujrzeć z obrazami, które co dzień nachodzą przed oczy – ciągnął dalej. – To dziecko nie ma ojca – powiedział nagle.
Niesamowite – wyznała, będąc pod wrażeniem.
Aleksander – przedstawił się i poczekał aż kobieta poda mu dłoń. Odwzajemnił uścisk, jakby miała zostać jego nowym wspólnikiem i właśnie dokonaliby owocnej dla obu stron transakcji.
Izabella.
Bella? – dopytywał. – Kojarzy mi się z tą beznadziejną sagą romantycznego horroru dla nastolatek, a następnie z tym nieudanym fanfikiem, czy innym tym podobnym tworze, o wdzięcznym tytule 50 twarzy… – Zaciął się i z zakłopotania podrapał po potylicy.
Greya – dopowiedziała.
Właśnie, pana Christiana Greya.
Czytał pan?
Wstyd się przyznać, ale nie zaprzeczę. Kiedyś, by coś stało się światowym bestselerem, musiało skrywać głębie, głęboko ukryte przesłanie i oprawiony w tekst głębszy sens. Dziś wystarczą pejcze i pokoje bólu. – Spojrzał na kobietę i się zaśmiał, bardzo lekko, niemal chłopięco, co było u niego rzadkością. – Nie uważa pani, że nasza rozmowa przeszła od niewinnego, dziecięcego obrazka, na tor, którego nie należy poruszać przed pierwszą, romantyczną kolacją? – Nie czekał na odpowiedź. Skłonił się delikatnie i wycofał po schodach w dół. mówiąc ciche do widzenia z błyskiem w granatowo burzowych tęczówkach.
Dziwny człowiek – mówiła jedna kobieta do drugiej, gdy jego już nie było w lokalu.
Miał słodki uśmiech – broniła Iza.
I aroganckie maniery. Z resztą, nie powinnyśmy o nim rozmawiać. Żadna z nas, nie ma u niego szans.
Masz aż tak niską samoocenę? – dopytywała brunetka.
Jestem po prostu realistką. To facet, który urodził się w białej, nieskazitelnej koszuli i pod krawatem, na dodatek ze złotymi spinkami przy mankietach. Nie nasza liga. Założę się, że na śniadanie jadł kawior.
Nie jadł śniadania – powiedziała z zamyśleniem brunetka.
Co tam mamroczesz pod nosem?
Nie mógł jeść śniadania. Był pierwszym gościem w lokalu. Pił czarną kawę i popijał wodą – odpowiedziała przecierając zakurzone, dawno nieużywane szklanki ścierką w kratkę.
Mineralną, letnią z kroplami cytryny – uraczyła koleżankę szczegółami ognistoruda, wysoka, o oliwkowej cerze dziewczyna.
Brunetka się zaśmiała, zmiotła chmury myśli kłębiące się w jej głowie, noszące nazwę Aleksander i przyznała:
Masz racje, to pewnie jakiś arystokrata.
Obydwie powróciły do nudnych obowiązków dnia codziennego. Pierw do pracy, potem do domów. Jedna wstąpiła jeszcze do warzywniaka po marchewki, druga do sklepu plastycznego po farby i blok techniczny dla córki, która planowała po gimnazjum udać się do liceum plastycznego. Ugotowały obiad i zasiadły przy tanich stołach, na zwykłych, klasycznych krzesłach. Już teraz wiedziały, że nie minie tydzień, a one zapomną o mężczyźnie w popielatej kamizelce, białej koszuli i pod koralowym krawatem, w najzwyklejszych, bazarowych dżinsach, u których na próżno doszukiwały się bogatego logo czy znanej z wysokiej ceny marki.
Aleksander jednak nie był typem snobistycznego bogacza, za którego większość go uważała. Nie jeździł Corvette, nie posiadał nawet BMW, Mercedes także nie był mu dany. Zazwyczaj chodził na piechotę, czasami pozwalał sobie na dotarcie do celu taksówką zaprzyjaźnionej korporacji. Do autobusów się jednak nie pchał, nienawidził obcować z pospólstwem. Oczywiście dostrzegał diamenty, kryjące się pośród chwastów i róże, wyrastające nawet na betonie, jednak takie zjawiska były niezwykle rzadkie, a on nienawidził ludzi głupich, bez celów, ambicji, obycia, z marzeniami ulotnymi jak wata cukrowa, ofiarowana łakomemu dziecku. Według niego marzenia takich ludzi były niczym obłoki chmur, nierealne. Nie znaczy to, że były niemożliwe do spełnienia, a po prostu, że nie spełniają się same, a ci ludzie byli z reguły leniwi, mało obrotni lub po prostu rozpuszczeni przez hasło wszystko za free. Z tego powodu rzygać mu się chciało, gdy przechodził obok takich miejsc, jak publiczne szkoły podstawowe, ławki osiedlowe, domy dziecka i ośrodki opieki społecznej. Nie by uważał, że te miejscówki są niepotrzebne, cenił główny cel ich powstania, nie rozumiał tylko, jakim cudem, tak bardzo praktyka dała radę wyminąć teorię. Nie pojmował też, dlaczego jeszcze nikt się nie wziął za choćby nikłe ulepszenie rzeczywistości, pomimo programów wyborczych, z których każdy to oferował… reklamował, bo tak jak każda reklama, szczytowało w tych broszurach, wywiadach i prezentacjach, zwykłe zakłamanie.
Aleksander, więc szedł dalej, mijając to wszystko, czego tak bardzo nienawidził.
Siedziałem naprzeciwko Diega i starałem się dopasować obraz Aleksandra przez niego opisany, z tym który sam dostrzegłem stojąc nieopodal okien jego mieszkania. Zrozumiałem, że po latach Olek, jak zwykł go nazywać Alarcon, stał się zupełnie innym, tak różnym od tego poprzedniego człowiekiem. Jednak czy to możliwe, by ludzie aż tak bardzo się zmieniali?
Czas w połączeniu z uczuciem, zmienia wiele, wiem to po sobie – rzucił Diego na odchodne i wstał, oznajmiając strażnikowi, że już koniec widzeń.

niedziela, 10 kwietnia 2016

Prolog – Deszcz

Jesienią liście spadają z drzew, kasztany i żołędzie obijają się o bruk, a deszcz leje się z nieba strumieniami. Tego dnia pogoda była wyjątkowo okropna, nawet jak na jesień. Wiało we wszystkich kierunkach, a krople spadające z ociężałych chmur, zawieszonych na ciemnym, ni to granatowym, ni czarnym niebie, zdawały się być wielkości, co najmniej, potężnej, męskiej dłoni.
To była jedna z biedniejszych dzielnic tego miasta. Tu dzieciom nie przeszkadzał ani wiatr, ani deszcz. Na większej kałuży, która wydawała się być małym jeziorem, zajmującym całe podwórko, poustawiane były czerwone, zniszczone, z wyżłobionymi krawędziami i narożnikami cegły oraz inne, większe kamienie. Gromadka dzieci, w różnym wieku, ubrana w większości nieadekwatnie do pogody, skakała, stawiając podeszwy halówek i tenisówek na tych właśnie kamieniach. Krzyczeli odpadasz!, kiedy ktoś zmoczył buty w wodzie, gdy nie udało mu się doskoczyć do kolejnej bazy.
On słyszał radosny śmiech, tych przesiąkniętych nie tylko deszczem, ale też dorosłymi problemami dzieci. Znajdował się nieopodal, tuż przy bramie, prowadzącej na zmoczone podwórko. Uśmiechnął się półgębkiem na dźwięki tych harców i zabaw. Było późno, więc podniósł głowę do góry. Oczekiwał zaświecenia się pierwszych latarni. Zaiskrzyły światłem wprost w jego oczy, tak mocno, że te aż zabolały. Spuścił głowę i przeszedł na drugą stronę. Zmierzał w kierunku szyldu, zniszczonego, okropnie wyblakłego, na dodatek ze zwarciem elektrycznym, dzięki czemu nieestetycznie mrugał i skwierczał.
Kiedy otworzył drzwi, usłyszał dzień dobry, zupełnie bez wyrazu. Zerknął na kobietę, która bardziej niż nim – klientem, była zainteresowana żuciem gumy i przewracaniem stron gazety, którą trzymała na ladzie, tuż przed swymi oczyma. Podszedł bliżej, tak blisko, iż bez problemu mógłby ją dotknąć. Mrocznymi oczyma łypnął na regały i głośno przełknął ślinę, co było jawną oznaką zdenerwowania, tak samo jak fakt, iż drżał na całym ciele. Sprzedawczyni, jednak nawet na to nie zwróciła uwagi.
W czym pomóc? – zapytała, odwracając kolejną stronę.
Wódki bym się napił – stwierdził, ale nie brzmiał jak ktoś pewny swojej decyzji.
Jakiej? – odwróciła się w stronę regału, ponownie nawet na niego nie patrząc. Rzuciła za to okiem na zegarek, zawieszony na ścianie i naprędce policzyła, że jeszcze tylko trzydzieści pięć minut i jej zmiana dobiegnie końca. Marzyła o szybkim i ciepłym prysznicu, dzięki któremu poczułaby ulgę, a potem o łóżku i pościeli, które zaprowadziłyby ją w krainę Morfeusza.
Wzruszył ramionami, ale po chwili dotarło do niego, że ona tego gestu i tak nie widzi, więc zdecydował się na:
Nie wiem.
Wszystko panu jedno?
Może – odpowiedział tajemniczo i wtedy do niej dotarło, że jej klient ma nawet seksowny, choć nieco mroczny głos.
Żałowała, że jej Przemek nie mówił takim akcentem, gdy szeptał jej różnego rodzaju świństwa do ucha, w momencie, gdy wpychał w nią kutasa po same jaja. Uśmiechnęła się na myśl o weekendzie, gdy Przemysław znowu zjedzie z trasy i zawita do domu, na dokładnie dwie noce i jeden dzień.
Wszystko jedno jaka? – powtórzyła pytanie, bo nie chciała na próżno sięgać czegoś z wyższej półki. Wiedziała, że w tych okolicach, ludzie zazwyczaj kupowali tanie piwa, zatytułowane bączki albo wódki w postaci szczeniaczków.
Divy to tu raczej pani nie ma – oznajmił nieco sarkastycznie. – Pół litra proszę.
Położyła Absolventa na popękaną w kilku miejscach ladę, a on sięgnął do kieszeni granatowego, przeciwdeszczowego płaszcza. Dopiero wtedy dostrzegła, że ubranie mężczyzny ocieka wodą i zalewa podłogę, którą zapewne jeszcze przed wyjściem będzie musiała zmyć. Zaklęła na samą myśl i także w niej zbluzgała mężczyznę za to, że nie zjawił się w sklepie, w tym mokrym ubraniu, chwilę po jej zmianie, gdy już na jej miejsce wejdzie, znienawidzona przez nią, Baśka.
Nie ma pani lepszej? – zapytał nachalnym, złośliwym, niezwykle aroganckim tonem.
Myślałam, że panu wszystko jedno – warknęła równie nieprzychylnie.
Może być Bols.
Mam tylko zero siódemki – odparła po ponownym odwróceniu się do niego plecami, by jeszcze raz zerknąć na półki z alkoholami. Przeczesała długie, rude włosy palcami, zarzucając je tym gestem do tyłu.
Wezmę – zadecydował.
Zamieniła butelki i podniosła przy tym wzrok na tyle, by spojrzeć w jego oczy. Nigdy nie oceniała ludzi po wyglądzie i pozorach, ale ten człowiek, którego miała przed sobą, sprawiał wrażenie seryjnego mordercy, rodem z najstraszniejszych i najbardziej mrocznych thrillerów. Z jego dużego, rybackiego kapelusza woda kapała wprost na ramiona, a następnie spływała po rękach i opadała na stare, przybródnawe, niegdyś białe płytki.
Sięgnął do kieszeni i odnalazł to czego szukał. Wyciągnął w jej stronę drżącą dłoń i położył banknot na stronie gazety, której jeszcze nie zdążyła do końca doczytać. Pieniądze były mokre, gdyż i jego dłonie ociekały wodą. Pewnie nawet nie przywiązałaby do tego specjalnej uwagi, gdyby nie fakt, że pozostawiły one na jej czasopiśmie w kilku miejscach czerwoną, a w kilku zaróżowioną plamę.
Rzuciła kątem oka na dłoń mężczyzny i jednocześnie chwyciła za zmięty banknot, by wrzucić go do kasy i wydać z niego resztę. Dostrzegł jej przestraszone, pełne niewiedzy i lęku spojrzenie. Pomimo że o nic nie pytała, to on udzielił wyjaśnień.
Byłem na rybach.
Zranił się pan? – zagadnęła, gdyż nie chciała sprawiać wrażenia, że traktuje go jakoś inaczej, a już zwłaszcza, że się go boi. Tego właśnie nauczyła ją praca w tej dzielnicy, by nigdy nie okazywać strachu.
To nie moja krew. – Uśmiechnął się pod nosem. Objął szyjkę butelki, podniósł ją z lady i odwrócił się plecami do kasjerki. – Reszty nie trzeba – dodał i skierował swoje kroki w stronę wyjścia.
Ledwie drzwi się domknęły, czyniąc to, jak zawsze, z charakterystycznym trzaskiem, a ona już przeszła pod ladą i rzuciła się w ich kierunku, by móc zamknąć je na wszystkie spusty. Jej palce zacisnęły się na klamce i przez moment odczuła ulgę, ale ta trwała tylko chwilę, po której poczuła, jak ktoś z drugiej strony szarpie za drzwi i tym sposobem wyszarpuje klamkę z jej dłoni.
Pierwsze co zobaczyła, to granat płaszcza i lśniące, zabrudzone krwią ostrze. Podniosła głowę do góry, instynktownie, nieco wbrew swojej woli. Deszcz spływał po jego twarzy, poprzez zarost, aż do krańca brody, gdzie ściekał grubymi kroplami na jego rybackie obuwie.
Jej odebrało mowę, a on wykonał krok w przód, pozostawiając błotnisty ślad na mokrych, zniszczonych kaflach podłogowych...

*

Mógłbym zacząć od tego, że nie czułem się komfortowo poród białych ścian. Nawykłem do kolorów. Albo mógłbym zacząć inaczej i powiedzieć, że nie przywykłem do stalowych krat. Tak, myślę, że należałoby zacząć od krat. Byłem wiekowy, a jednak za młody, znacznie za młody, by zmierzyć się z taką opowieścią, zwłaszcza, że nikt nie chciał nic mówić albo ubierał wyrazy w bawełnę, ewidentnie pomijał znaczące fakty, ale z nieopisaną nadzieją w oczach, że dam radę czytać między wierszami.
Nie byłem skazańcem. Policjantem także nie. Coś jednak kazało mi zagłębić się w historie bez przyszłości, bo ona w pewnym momencie się urwała. Pierwszy stopień piekieł jednak nakazywał sprawdzić co działo się dalej. Jednak, by tego dokonać, najpierw trzeba było zobaczyć co wydarzyło się wcześniej.
To była zbrodnia, która wstrząsnęła całym miastem, a następnie krajem. Nie byłem jej świadkiem. Nie byłem obserwatorem. Nie byłem nawet wtedy mieszkańcem kraju, w którym miała miejsce. W tamtych czasach byłem za granicą. Tyrałem w Niemczech, by uzbierać na własne M1. Dopiero później jeden z moich byłych wykładowców, a jednocześnie przyjaciół nieżyjącego już ojca, załatwił mi pracę na uczelni. Miałem wykładać. Nie nadawałem się do tego, ale dzieciakom było wszystko jedno kto nudzi na auli. I tak większość z nich, wtedy była zajęta swoimi sprawami, a ja chodziłem do pracy ze sztucznym uśmiechem na ustach, wmawiając sobie, że radość daje mi stała, zawsze o takiej samej wysokości pensja, przelewana co miesiąc na konto. To było swojego rodzaju bezpieczeństwo, taka stabilizacja, ale nie było spełnieniem moich marzeń i nieziszczonych planów. Życie na jawie, jednak znacznie różni się od tego w sennych marzeniach i w końcu każdy z nas dorasta, by zmierzyć się z tym brutalnym faktem rzeczywistości. A on, w swoich opowieściach wcale nie był dorosły i żył jak dziecko, z ciągłym uśmiechem na ustach, nawet, gdy wkurzenie sięgało zenitu. Chyba nawet trochę mu tego zazdrościłem. Tej beztroski, pomimo kłopotów, problemów, wad naszego świata.
Oczywiście, kiedy odwiedziłem go pierwszy raz w zakładzie karnym, to wcale nie widziałem w nim tamtego człowieka sprzed lat... tamtego, o którym opowiedział mi dopiero kilka tygodni później. Zamiast tego zobaczyłem zmęczoną twarz, z niechlujnym zarostem, zasinione kostki na pięściach i znaczną śliwę pod okiem, która już nieco utraciła na swoim kolorze. Włosy także miał dłuższe, w wielu miejscach wypłowiałe, jakby za mniej więcej rok może dwa, miała dopaść go wiekowa siwizna.

*

Uśmiechnęłam się pod nosem, po przeczytaniu wstępnych notatek mojego byłego nauczyciela. Przypomniał mi się dzień, w którym wpadliśmy na siebie. Miało to miejsce w parku. Śpieszył się do więzienia i nawet nie ukrywał celu swojej podróży. Uznał wtedy na głos, że zawsze miałam dobry kontakt z ludźmi, że potrafiłam nawiązywać z nimi relacje oparte na rozmowie i ciągnąć ich za język. Zapytał, czy nie zechciałabym mu dopomóc, ale nie miałam na to czasu. Pomimo tego jednak zapytałam:
Kto jest tym więźniem?
Nazywa się Diego Alarcon – odpowiedział jak zwykle dokładnie, a powagi dodał mu jeszcze gest poprawienia okrąglutkich, profesorskich okularów.
Hiszpan? – zdziwiłam się. – Mówi po polsku?
Nie mówi po hiszpańsku – odparł z lekkim rozbawieniem, co zazwyczaj skrupulatnie ukrywał, pod maską przyzwoitej dorosłości i pozornego sztywniactwa.
Minął dokładnie rok od tego spotkania, a w tym czasie, niegdyś mój nauczyciel – Wojciech Malinowski, stał się zupełnie innym człowiekiem, jakby stały kontakt z Diego coś w nim odmienił. Samego więźnia także musiały zmienić te ich regularne spotkania, bo ja Alarcona widziałam teraz zupełnie inaczej niż jawił się w Wojtka notatkach. Nie był wcale taki siwy, jedynie lekko srebrzyły mu się skronie. W stalowoniebieskich tęczówkach jawił się błysk młodości i radości z życia, pomimo iż toczyło się ono za kratkami. Miał uśmiech na twarzy i silny uścisk, gdy mnie obejmował na przywitanie.
Ręce na widoku! – brzmiał niezmiennie głos strażnika.
Diego wtedy przewracał oczyma i czynił minę, jakby miał ochotę zawarczeć, niczym zbulwersowany szczeniak, a ja z lekkim zawstydzeniem spuszczałam wzrok i uśmiechałam się pod nosem.
Jak się czujesz? – pytał zawsze na wstępie, zazwyczaj splatając ręce na piersi i opierając się wygodnie na krześle, typu takiego poczekalnianego.
Instynktownie wtedy kładłam dłoń na brzuchu. Czyniłam tak zawsze zanim odpowiedziałam na to pytanie.
Tak właśnie kończyłaby się ta opowieść, która jak na mój gust nie miała szans na pozytywne zakończenie. Mimo tego ciągle tliła się we mnie iskierka nadziei, że los się może odmienić.
Nie grzeb w przeszłości – brzmiał głos Diega w mojej głowie, który wtedy sprawiał wrażenie, jakby czytał w moich myślach.
Nie będę – zapewniłam kłamliwie.
Obiecaj.
Nie wymuszaj na mnie...
Obiecaj – jeszcze nie krzyczał, mówił nieustępliwym tonem.
A jeśli nie to co? Zabijesz mnie jak swoją pierwszą żonę? – Tyle wystarczyło, by uniósł się z siedzenia i wziął głęboki zamach na odlew.
Zdążyłby uderzyć, zanim dopadliby do niego strażnicy. Pewnie sama nawet nie zdążyłabym wstać z miejsca i wykonać kroku w tył, by uniknąć ciosu. Coś go jednak powstrzymało.
Patrząc na obezwładnionego przez dwójkę, uzbrojonych klawiszy, mężczyznę, zapytałam:
Nie uderzyłeś mnie, bo jestem kobietą, czy tylko dlatego, że byliby na to świadkowie?
Zmierzył mnie spojrzeniem od stóp, niemal po czubek głowy. Zatrzymał się na oczach i z krzywym ułożeniem ust, jakby z odrazą, odpowiedział:
Nie uderzyłem cię, bo jesteś w ciąży.
Niespodziewanie pierwsze krople deszczu zastukały o blaszane, zewnętrzne parapety, a po moich plecach i rękach przeszła gęsia skórka. Strach przeszył mnie na wylot, a nieproszone łzy napłynęły do oczu.