Historia,
której przekazanie wam obrałem za swój prywatny cel, działa się
poza mną. Dlatego, to co widziałem po zamknięciu powiek, było tak
naprawdę obrazem, który namalowany został w mojej wyobraźni przez
różnych świadków tego co miało miejsce w ich życiu lub w życiu
ich najbliższych. Zawsze chciałem stworzyć coś co zatrząśnie
sercami milionów, nie po to, by zdobyć dzięki temu sławę, ale by
mieć prywatne poczucie, że byłem w stanie poruszyć te miliony do
jakiegoś czucia. W świecie, który coraz częściej ogarniała
znieczulica, to było naprawdę piękne marzenie, takie głębokie, a
ja ponad wszystko nie chciałem, by dosięgnęła mnie płycizna.
Kiedy
zaczynałem studia dziennikarskie, byłem pełen pasji, nadziei,
chęci dosięgnięcia różnych, wielkich, licznych możliwości.
Upadły. Upadły te chęci, nadzieje i możliwości. Niegdyś
sądziłem, że ukończonym uniwersytetem chwycę wiatr w skrzydła,
a tu się okazało, że by być dobrym w tym zawodzie, trzeba czegoś
więcej niż chęci i dyplomów. Trzeba talentu. Dziś myślę, że
wolałbym mieć talent niżeli wykształcenie. Papierek w pewnych
kręgach nie znaczy nic, a tym samym przestaje nas samych
dowartościowywać, a nasz talent? Nawet jeśli dla kogoś, w jakiś
kręgach jest niczym, to my w niego wierzymy i nie damy go zdeptać,
nawet, gdy mamy świadomość, iż jest to nieoszlifowany diament i
wiele mu jeszcze brakuje do bycia najwyższym kunsztem jubilerskiego
brylantu. Poznałem człowieka, który miał talent, choć był to
zwykły pijak i nadużywający palenia marihuany małolat. Jego
talentem było coś czego nie rozumiałem, nie lubiłem i ciężko
było darzyć mi szacunkiem ten rodzaj sztuki, ale zawsze szanowałem
u ludzi pasję, chęci i talenty. Nie potrafiłem więc go skreślić.
Franciszek
Alarcon był raperem, graficiarzem i tatuażystą. Kiedy poszedłem
do niego do studia, które swoją drogą nawet nie należało do
niego, by zamazać błąd własnej młodości, widać było iż jest
wczorajszy. To nawet nie był kac, to był wyraźny stan niepełnego
wytrzeźwienia. Miał na sobie zwykły, popielaty T-shirt, bluzę
bejsbolową, granatową z białymi rękawami i spodnie w odcieniu
brudnej szarości. Jego modna czapka z daszkiem, była odwrócona tył
na przód, a całość dopełniała pomarańczowa chusta, wymyślnie,
luźno obwiązana naokoło szyi. Była w kolorze sznurowadeł, które
zdobiły jego markowe buty. Chłopak miał dziwną rozpacz w oczach i
wyglądał na kogoś, kto by miał ochotę albo wymordować cały
kraj, albo ponownie zapić i zapaść w letarg. Uśmiechnął się
jednak i przekonał:
–
Siadaj
pan, mogę być napierdolony w trzy pizdy, dziary nie spieprzę!
Zaufałem.
Rozpiąłem koszulę, zdjąłem ją i pozwoliłem mu na zamazanie
napisu, który zdobił moje plecy. Napis był z błędem, na
szczęście na tyle małym, że dało się go pokryć tribalem.
–
Każdy
zawiera w sobie swastykę – upomniał mnie. – Niekoniecznie tę
trzeciej rzeszy, ale choćby japońską.
–
Naprawdę?
– zdziwiłem się.
Nie
odpowiedział. Spojrzał na mnie w taki sposób, jakby chciał mi
powiedzieć dalej, zastanawiaj się pan szybciej, bo nie mam
całego dnia. Zdecydowałem się więc na krzyż, bo zawsze byłem
katolikiem, a takie dzieło na prawej łopatce zdawało się, moim
zdaniem, pasować. Jego też pasowało, więc szybko przeszedł do
dzieła. Naszkicował coś przy specjalnej lampie, odbił mi to na
plecach i pokazał, po uczynieniu zdjęcia cyfrowym aparatem świetnej
jakości. Lubiłem aparaty, więc zagadnąłem go o tę lustrzankę.
–
Droga,
nieco ponad pięć tysi – oznajmił i jakby chciał mi pokazać, że
pieniądze nie mają dla niego żadnego znaczenia, niedbale odrzucił
ją na kanapę.
Odbiła
się i spadła na ziemię, nie potłukła.
–
Alarcon
to włoskie nazwisko?
–
Hiszpańskie
– odpowiedział, maczając igłę, wciśniętą w urządzenie
przypominające nieco przerośnięty długopis.
–
Że
też chciało ci się przyjeżdżać do Polski – zagadnąłem, bo
nie uważałem swojego kraju za najlepszy do rozwoju tak młodego i
zapewne, jeśliby zawierzać zdjęciom na ścianach, utalentowanego
człowieka.
Zaśmiał
się, tak czysto, chłopięco.
–
Jestem
Polakiem. Urodziłem się tu, tu wychowałem i tu pewnie zdechnę.
–
Zawsze
można wyjechać.
–
Dlaczego
więc tego nie zrobisz?
–
A
ty?
–
Odwiedzam
starego w więzieniu, nie chcę o tym gadać. – Zabrał się za
tatuowanie, a ja zamilkłem.
Co
miałem powiedzieć na takie wyznanie? Zapytać za co siedzi jego
rodziciel? Czy powiedziałby mi prawdę? Szczerze wątpiłem, ale ta
sprawa tak mocno nie dawała mi spokoju, że aż nie mogłem przez
nią zasnąć, choć ból pleców też się do tego przyczynił.
Wziąłem starego laptopa z szafki nocnej i wstukałem w wyszukiwarkę
Alarcon skazany. Byłem pewny, że już gdzieś spotkałem się
z tym nazwiskiem i faktycznie, spotkałem się, gdy jako małolat,
chcący zaimponować dziewczynie, zakupiłem książkę kucharską
jednego z tych słynnych szefów kuchni. Dodatkiem do książki był
dobór dopasowanego do każdego dania wina, przynajmniej trzech
rodzajów. Wino dobierał znany na całą Europę i ceniony w tym
fachu Diego Alarcon. Mężczyzna, który w dwutysięcznym trzynastym
roku został aresztowany. Sprawa dotyczyła zabójstwa i to zabójstwa
Kariny Alarcon.
–
Minęły
ponad trzy lata – powiedziałem wtedy sam do siebie i szybko,
naprędce policzyłem, że jeśli ten co mnie tatuował był jego
synem, to nie miał więcej niż dwadzieścia jeden lat. Imię się
zgadzało.
Przełknąłem
ślinę goryczy, która została podsunięta wprost pod moje gardło,
napływem tych negatywnych informacji i gdy dotarło do mnie, że o
tej sprawie pisano często, ale niezbyt dużo, bez konkretnych
szczegółów, poczułem, że to jest moja okazja. Postanowiłem ją
wykorzystać. Jednocześnie zastanawiałem się, dlaczego nie
słyszałem o tej zbrodni wcześniej. Faktem było, iż byłem wtedy
na emigracji i pracowałem najpierw na budowie, a potem na polu i w
chlewie, bo szef szybko pojął, że do pracy na budowie, to ja się
nie nadam. Na szczęście jego siostra i szwagier mieli gospodarstwo,
i to na nim mnie ulokował. Tam podobało mi się bardziej. Byli to
rozmowni ludzie, zapewnili mi pokój na poddaszu i wikt. Miałem więc
możliwość odkładać cały swój zarobek, szybciej uzbierać na
mieszkanie i powrócić do kraju, na dodatek podszkoliłem swój
niemiecki.
Tamtego
dnia, nim odłożyłem laptopa i usnąłem, to zapiał niczym kogut
mój komórkowy budzik. To był czas, by wstać, udać się na
uniwersytet, wyłożyć niezainteresowanej młodzieży kolejny temat
z dziennikarstwa i medioznawstwa pierwszego stopnia. Dotyczył
fotografii prasowej. Sam nie lubiłem tego tematu, a wtedy tym
bardziej nie pałałem do niego sympatią, bo przypomniało mi się
jak ten gówniarz potraktował swoją drogą lustrzankę. Na dodatek,
kilka dni temu, moja własna poszła w pieruny, bo przypadkowo, idąc
do łazienki, potrąciłem ją, a stała na rogu biurka. Moja spadła
przypadkiem i koniecznym było oddać ją do naprawy, a on swoją
rzucał i nawet zapewne nie miała od tego zarysowania. Taka już na
tym świecie była wszechobecna niesprawiedliwość.
Po
odpękaniu wykładu, na szczęście tego dnia jedynego, powróciłem
do domu i nie jedząc obiadu, którego nie miałem teraz czasu
telefonicznie zamawiać, zająłem się poszukiwaniem większej
ilości informacji o osadzonym. Wykorzystałem do tego męża mojej
byłej studentki. Odnalazł więzienie, w którym Diego przebywał.
Na szczęśliwy traf, znajdowało się tylko kilka ulic od mojego
domu. Tomasz wytłumaczył mi czego trzeba, by załatwić widzenie.
Jeszcze tego samego dnia pognałem wpisać się na listę.
–
Następna
sobota – usłyszałem od nieprzyjemnej i negatywnie nastawionej do
mojej osoby pani w granatowym mundurze.
Z
jednej strony uważałem, że powinna być sympatyczniejsza, z
drugiej rozumiałem, że jej praca wymagała ostrości, a z trzeciej
miałem świadomość, że moja niewiedza i upewnianie się co do
wszystkiego kilkakrotnie, na dodatek zasypywanie pytaniami, mogło ją
irytować. Często denerwowałem ludzi i to niczym szczególnym, po
prostu tym jakim byłem. Nie należałem do chudzielców, ani do
wysportowanych, byłem raczej przy masie i to już od wczesnego
dzieciństwa, przez co nie miałem licznych kolegów, ani żadnego
bliższego przyjaciela. Potem było jeszcze gorzej, bo dziewczyny
wolały inny typ chłopców. Jako mężczyzna już całkowicie się
poddałem i zająłem edukacją, budowaniem własnej, samotnej
przyszłości. Marzenia o zakochaniu, cotygodniowym seksie z żoną i
gromadce pociech, odstawiłem na bok, bo nie było na nie miejsca,
poza tym z moimi predyspozycjami, najwidoczniej nie byłem stworzony
do takiej normalności.
W
następną sobotę udałem się na pierwsze widzenie z Diegiem
Alarconem. Byłem bardzo zestresowany i przez to nie mogłem znaleźć
kluczy, które wcześniej, wraz z zakupami wstawiłem do lodówki.
Obawiałem się, że będę spóźniony, dlatego podwójnie się
spieszyłem i choć była to chłodna jesień, to i tak spociłem się
niczym jakiś wieprz. Na dodatek, tam się okazało, że muszę się
rozbierać, wchodzić na jakieś podesty, zdejmować buty, obwąchiwał
mnie pies i działo się ze mną masę innych, upokarzających
rzeczy. Najgorszym było samo traktowanie, jakbym potencjalnym,
kolejnym osadzonym, jakimś wspólnikiem, gangsterem, złoczyńcą
czy zwyrodnialcem.
Bardziej
niż to jednak odczuwałem ciężkość i to podczas patrzenia na te
wszystkie, przychodzące na odwiedziny kobiety i jeszcze większą
ciężkość, gdy mój wzrok padał na dzieci przybywające z nimi.
Były w różnym wieku, niektóre jeszcze w becikach. Te dziewczyny
kładły je na stołach, odwijały z powijaków i nawet rozpinały
pampersy, bo zdaniem strażników, można było coś w nich
przemycić. Jednemu chłopcu kazali zostawić misia w szafce, a on
płakał i histeryzował, że jego Kubuś się tam udusi oraz, że
będzie płakał, bo boi się ciemności. W całym swoim życiu, nie
widziałem tak depresyjnych obrazów, jak tam. Niby nic, żadna
tragedia, zwykłe obmacywanie, sprawdzanie, mijanie bramek, a
jednak... jednak tak wiele.
Wszedłem
na sale odwiedzin. Zobaczyłem mężczyzn ubranych w pomarańczowe
barwy. Kilku z nich siedziało przy stołach, kilku wstało i brało
w objęcia pociechy, musiało w policzki żony.
–
Bez
dotykania! – rozbrzmiewał co jakiś czas głos strażnika, jednego
albo tego drugiego.
Rozglądałem
się dalej, szukając wzrokiem pustego stolika. Nie znalazłem go.
Starałem się sobie przypomnieć zdjęcie Alarcona, oczywiście nie
to z aresztowania, a te wcześniejsze, gdy świat go chwalił, za
jego wybitnie czułe kubki smakowe, ale minęło tyle lat, że
przecież mógł się niemal całkiem zmienić.
Kształt
nosa i uszu jednak pozostaje bez zmian, a ja od dziecka miałem
niemal fotograficzną pamięć. Tak natrafiłem na jeden ze stolików
przy samej ścianie. Siedział przy nim Diego i ten chłopiec, który
nie chciał pozostawić swojego misia w szafce. Obok chłopca, na
drugim krześle siedziała kobieta. Była niska i raczej pulchna,
choć nie do końca mogłem opisać jej figurę, gdy siedziała.
Bardziej pamiętałem ją z poczekalni, gdy oboje czekaliśmy na
sprawdzenie, czy nie wnosimy czegoś na teren więzienia. W tułowi
była raczej normalna, może miała L czy pomniejszone XL w
rozmiarze, natomiast w udach i pupie z pewnością było to jakieś
czterdzieści dwa, może nawet czterdzieści cztery. Znałem się na
tym, bo moja pierwsza dziewczyna była krawcową i czasami czytałem
jej wymiary z metek, podczas pakowania wyrobów do reklamówek.
Chłopczyk,
mały, na oko niespełna czteroletni szatynek, nie wyglądał na
przestraszonego. Po jego łzach nie było już śladu. Stałem i
wpatrywałem się w jego typowo dziecięce poczynania. Moment gdy
podświetlał zegarek, który zdobił jego lewą rączkę.
–
Z
myskiem Mikim – tłumaczył. – Widzis? – chwalił się
skazańcowi, przechodząc na jego stronę i wspinając się na jego
kolana.
Strażnik
rzucił uwagą, że tak nie można czynić. Chłopiec wytknął język
w jego kierunku i usiadł jeszcze wygodniej, jakby chciał pokazać,
że nim nie będzie nikt rządził, że nikomu nie wolno, że nie
mają takiego prawa.
–
Przestań
Dorian – zwrócił mu uwagę sam Diego i to były chyba pierwsze
słowa, jakie wypowiedział.
Osadzony
zsadził dziecko ze swych kolan, a mały pognał przed siebie,
udając, że jest samolotem, potrącił przy tym urządzenie, takie z
wodą źródlaną. Upadło, a przez to zalało sporą część.
Strażnicy pobiegli, by szybko je postawić na siebie, a maluch stał
na środku, komentując to głośnym:
–
O oł
i się przewlócło.
Wzruszył
przy tym ramionkami, a Diego i ta kobieta, nawet nie zwrócili uwagi
na to zajście. Wpatrzeni byli w siebie, a dokładniej, ona była
zajęta rozkładaniem ud, a on zaglądaniem pod jej spódniczkę.
Potem puścił oczko i wrzasnął:
–
Dorian,
chodź, że tu!
–
Idem,
idem, chodzem – opowiadał, stawiając maluśkie kroki, a
jednocześnie wysoko unosząc kolana przy każdym z nich.
–
Jest
marudny, pójdę już – rzekła kobieta, gdy ja podchodziłem coraz
bliżej, by bardziej jej się przyjrzeć. Chwyciła chłopca za
obydwie dłonie i zaczęła prowadzić przed sobą, aż do
zakratowanego wyjścia z sali widzeń.
Diego
przytaknął ruchem głowy, choć ona ani dziecko nie mogli już tego
widzieć. Spojrzał na mnie pytająco.
–
Mój
drugi gość? – zapytał, a ja dopiero wtedy zwróciłem uwagę na
jego stan, czyli śliwę pod okiem, posiniaczone pięści, rozcięty
kącik ust. – Kim pan jest?
–
Dziennikarzem
– odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Oczekiwałem
gromów i posłania do wszystkich diabłów, ale zamiast tego przez
twarz mojego rozmówcy przebiegł nikły grymas uśmiechu, a potem
nastało milczenie.
Zająłem
miejsce, to samo co wcześniej zajmowała ta kobieta i nie wiedziałem
jak mam zacząć.
–
Według
gazet nie miałeś motywu – oznajmiłem po dłuższej chwili.
–
Nie
od dziś wiadomo, że media kłamią – odparł i był gotowy do
tego by wstać, widziałem w nim to drganie mięśni, jakby się do
tego szykował.
Musiałem
szybko coś wymyślić, by mi nie uciekł.
–
To
twoja żona?
–
Hm?
– Wysunął skrzywioną twarz, jakby nie rozumiał albo nie
dosłyszał.
–
Dziecko
też twoje?
–
Żonaty
byłem tylko raz – odparł i wciągnął powietrze przez zęby
jakby go coś bolało.
Dostrzegłem,
że miał ukruszoną jedynkę.
–
A
więc kochanka? Dzieciak twój?
–
Nie
zgrywaj Jamesa Bonda. – Wyśmiał mnie. – Dzieciak miał być
mój. Miałem być jego ojcem chrzestnym – wyznał na odchodne, bo
chwilę po tym wstał i oznajmił, że koniec widzeń.
Umknął
mi, a ja chyba nie mogłem go tak nachodzić w nieskończoność i
marnować przy okazji swój i jego czas. Postanowiłem być jednak
wytrwały, poza tym miałem punkt zaczepienia. Zaczepieniem był mały
Dorian, którego nazwiska nie znałem. Chłopiec miał na oko jakieś
cztery, może trzy latka. Musiał więc już zostać ochrzczony, a
imię było na tyle niepowszechne, że była szansa, taka iskierka
nadziei, iż jeśli dostanę się do archiwów poszczególnych
kościołów, to odnajdę właściwy akt chrztu, a przy tym sprawdzę
też dane rodziców i chrzestnych. Wtedy znalazłbym tę kobietę i
być może ona okazałaby się być bardziej rozmowna niżeli jej
przyjaciel.
Miałem
szczęście. Małego ochrzczono w kościele, w którym ja sam bywałem
każdej niedzieli. Ksiądz proboszcz mnie znał, więc złamał swoje
zasady i dał do wglądu akt chrztu chłopca. Co prawda oboje nie
mieliśmy stu procentowej pewności, że to ten sam dzieciak, ale
zgodziliśmy się co do opisu kobiety. Proboszcz zapamiętał
dokładnie tę ceremonie, gdyż był to ostatni chrzest w jego
wykonaniu, wszystkie kolejne zrzucał na niższych rangą, bo
niezmiernie irytował go ryk niemowląt. Co prawda nigdy tego nie
powiedział, ale było to po nim widać, nawet, gdy podczas
niedzielnych mszy dostrzegał kobiety z wózkami, czy niespokojnych
malców, które bawiły się w najlepszego w berka, ganiając siebie
nawzajem między ławkami.
Zerknąłem
na ten akt i odczytałem:
Rodzice:
Izabella i Aleksander Wasielewscy.
Rodzice
chrzestni: Wanessa Edgar i Franciszek Alarcon.
–
Są
z tej parafii? – dopytywałem. – Bywają tutaj?
–
Oni,
nie, ale chrzestny czasami przychodzi, zazwyczaj wieczorami, kiedy
kościół jest pusty. Rzuca się w oczy, nawet na chrzcie miał
rażącą marynarkę.
–
Rażącą?
–
Zieloną
– sprostował, domyśliłem się więc, że chodzi mu o kolor
limonki.
–
Nie
wie ksiądz gdzie ich znajdę?
Pokręcił
głową.
–
Mogę
sprawdzić adres, może nadal jest aktualny.
Wyjął
segregator, którego litery, wypisane na grzbiecie mówiły o tym od
jakiego znaku alfabetycznego zaczynają się wypisane tam nazwiska.
Odnalazł Wasielewskich.
–
Kamienica
przy rynku. Dokładnie Główny rynek piętnaście przez siedem.
Zastanawiałem
się, czy powinienem się tam udać, czy może poczekać do kolejnego
widzenia z Diegiem, które miało być już w kolejny poniedziałek.
Przekazać mu czego się dowiedziałem i oczekiwać jakieś rozmowy.
Liczyłem, że po przekazaniu mu tych informacji, zobaczy we mnie
kogoś więcej niż cmentarną hienę, choć poniekąd byłem taką
cmentarną hieną i faktycznie oczekiwałem też nieco wybicia i
kariery po opisaniu tej historii. Miałem świadomość, że
wcześniej wielu dziennikarzy, a nawet sławnych, polskich autorów i
reżyserów, starało się nawiązać kontakt z Diegiem Alarconem,
ale on milczał, a jeśli już mówił, to nie na temat tamtejszej
zbrodni, więc wcześniej lub później, ale zawsze sobie
odpuszczali.
Uznałem
jednak, że nie mam niczego do stracenia i mogę udać się do tych
Wasielewskich z samego rana, dostać jakoś na ich podwórko, klatkę
schodową i zaobserwować ich naturalne zachowania. W tym celu
zaopatrzyłem się w stos gazet zabrany ze skrzynek mojej własnej
klatki schodowej, ubrałem starą bluzę polarową i założyłem
dopiero co zakupioną czapkę z daszkiem. Nie chciałem rzucać się
w oczy. Na klatkę wszedłem bez problemu, bo ktoś wyraźnie na
kogoś czekał i nawet nie zapytał się przez domofon z kim ma
przyjemność. Ledwie zadzwoniłem, a blokada została zwolniona.
Wszedłem
do ładnego holu, takiego bardzo przestronnego, jak to w kamienicach
przy samym ratuszu bywało. Czynsz tu był drogi, niczym za jedne z
nowszych blokowisk, ale za mieszkanie w samym centrum, trzeba było
bulić. Po prawo zauważyłem kilka szyldów, między innymi
kancelarii adwokackiej i gabinetu lekarskiego, a nawet
stomatologicznego. Było też biuro windykacyjne, notariusz,
komornik, ginekolog. W pewnym momencie poczułem się jakbym wszedł
do przechodni, a nie do kamienicy. Teraz rozumiałem dlaczego tak
szybko mnie wpuszczono. Pewnie jakaś recepcjonistka rozmawiała
przez telefon, a co za tym szło, oczekując kolejnego pacjenta czy
klienta swojego szefa, zwyczajnie otworzyła drzwi.
Minąłem
ten hol, który po lewej stronie miał jeszcze kratę i kolejny
domofon. Instynktownie udałem się na podwórko i wtedy zauważyłem
tego samego chłopca. Stał na parapecie otwartego okna, na parterze
i puszczał bańki mydlane przez słomkę. Był jeszcze w piżamie,
polarowej, błękitnej, takiej zwyczajnej z dużą, białą owieczką
na przedzie i mniejszą na jednej z nogawek.
Stanąłem
w rogu, nieopodal wejścia do następnej klatki, a tego okna i
udawałem, że czytam, jakbym chciał odnaleźć w spisie, gdzie mam
pozostawić te gazetki, które dzierżyłem nie tylko w dłoniach,
ale dla niepoznaki, także w sportowym, dużym plecaku.
Zza
firanki wyłonił się mężczyzna i stanął obok chłopca. Miał na
sobie kamizelkę, ale nie sportową, ani nie przesadnie elegancką,
taką zwyczajną, ale garniturową. Założona była na koszulę o
standardowo niebieskiej barwie. Wiązał krawat i coś po cichu
mówił. Nie byłem w stanie usłyszeć, natomiast głośne:
–
Nie
chcem! – wypowiedziane przez chłopca i zaakcentowane tupnięciem
nogą, słyszałem doskonale.
–
Spadniesz
– syknął mężczyzna. – Siądź normalnie na parapecie i się
trzymaj albo stań na łóżku.
–
Tlele
molele – zaśpiewał wesolutko, a potem nagle usiadł i spojrzał
kaprawymi oczkami, zapewne na swojego ojca. – Jestem gzecny –
stwierdził i nawet się przykładnie wyprostował. Umoczył słomkę
w plastikowym kubeczku i dmuchnął. Zaśmiał się, a potem pomylił
i zaczął pluć.
–
Co
ty znowu robisz? – irytował się mężczyzna, wyraźnie nie dający
sobie rady z krawatem, bo plątał go już po raz czwarty od momentu,
jak wyłonił się zza firanki.
–
Płyn
jest niedobly – odpowiedział mu szybko Dorian i wytknął język.
Zaczął go wycierać rączkami, jakby się po nich lizał.
–
Przestań
już. Idź się soku napij – polecił, ale chłopiec dalej robił
swoje. – Kto mu dał te przeklęte bańki!? – wydarł się. –
Nie było takich normalnych, do cholery?!
–
Zgubiły
się! – odkrzyknął jakiś inny, ale też dziecięcy głosik.
–
Mama
mu dała! – dodał kolejny, tym razem wydawało mi się, że
należący do dziewczynki.
–
Mama,
mama, a właśnie, gdzie jest mama? – dopytywał.
–
Idziem
– odpowiedział mu Dorian i zaczął krzyczeć – napijałem się
płynu! – Zabawnie przy tym gestykulował rączkami, jakby był
bardzo zdenerwowany tym faktem i jednocześnie go nie rozumiałem.
–
No
wreszcie – stwierdził na głos. – Gdzieś ty tyle czasu była? –
zapytał kobietę, która szła przez podwórko z portfelem w jednej
dłoni i siatką z bułkami w drugiej.
–
W
sklepie.
–
Tyle
czasu? – nie dowierzał.
–
Kolejka
była – odparła. – Otwórz mi drzwi – dodała, chwytając za
klamkę klatki schodowej, przy której i ja stałem. – Chce pan
wejść? – zapytała, gdy mężczyzna zniknął, a po chwili
rozbrzmiał odgłos zwalniania blokady za pomocą domofonu.
–
Nie,
nie, chyba pomyliłem adresy.
–
Zawsze
w holu zostawiają gazetki – odpowiedziała, a potem upomniała
syna, by się nie wychylał, bo mały czyniąc to głośno mówił:
–
Tu
jestem, mamo, widzis mnie! Najadłem się bańków!
–
Aleks,
zerknij na niego, bo wypadnie!
–
Daleko
nie poleci! – krzyknął inny dzieciak, ten miał blond włoski i
na oko jakieś dziesięć latek. Podobnie, jak zapewne jego brat,
także się wychylał.
–
Czemu
ty na nich nie patrzysz? – zapytała mężczyznę, jednocześnie
przytrzymując drzwi, bo jakieś inne, małe dziecko wychodziło z
kotem na spacer.
–
Czarek
nie lubi dworu. Oliwier, zostaw go – upominał mężczyzna.
–
Polubi
– odpowiedział na oko może ośmiolatek i dalej szarpał to biedne
stworzenie, uwięzione na czerwonej smyczy, które za żadne Chiny
ludowe nie chciało dać się wyciągnąć na podwórko.
–
Aleks
ma racje, zostaw kotka. – Przełożyła portfel do dłoni, którą
trzymała zakupy i zabrała smycz chłopcu, a kocisko od razu się
zerwało i wbiegło do domu. – Ty wyszedłeś w skarpetkach? –
dopytywała blondaska, łudząco podobnego do tamtego co wyglądał
przez okno. Teraz do mnie dotarło, że mogą to być nawet
bliźniacy. – Aleks, czemu on wyszedł w skarpetkach? Czemu ty na
nich nie patrzysz?
–
Może
dlatego, że otwierałem ci drzwi – odpowiedział całkiem
normalnym, wcale niepoddenerwowanym tonem.
–
Sama
bym sobie otworzyła.
–
Palcem?
– dopytywał.
–
Kluczami.
–
Acha.
– Uśmiechnął się z wyższością, co dokładnie widziałem, bo
chłopiec, który wcześniej ciągnął kota, opierał się o drzwi i
tak zabawnie kiwał, postukując o nie pupą. – Tymi? – Zakręcił
kluczami na palcu.
–
Nie
wzięłam? – zdziwiła się.
Mężczyzna
pokręcił głową i wesoło wołając łap, rzucił dołem klucze,
delikatnie. Brunetka złapała je, a potem obserwowała jak mąż
zamyka jej drzwi przed nosem.
–
No
co ty wyprawiasz?
–
Mówiłaś,
że sama byś sobie otworzyła – odpowiedział, ponownie otwierając
drzwi i wychylając głowę zza futryny.
–
To
dziecko ma taki okropny charakter po tobie, wiesz?
–
Ale,
że ja? – dopytywał szatynek w błękitnej piżamce, wybiegając
na klatkę schodową na bosaka. – Najadłem się bańków! –
przypomniał, uderzając małymi dłońmi o swoje uda.
–
Dorian,
chodź do domu, nie chadzaj bez butów po zimnym.
–
Zalas
– odpowiedział i schodził w dół, w stronę tego... chyba
Oliwiera.
–
Jak
wrócę, to dostaniesz takie manto, jak jeszcze nigdy – zagroził
ojciec dziecka, na co ono zmarszczyło nosek, ściągnęło ze sobą
brwi i odpowiedziało:
–
Ale
byłem gzecny, tylko, tylko, tylko że najadłem się bańków.
–
Za
to monotematyczny jest po tobie – stwierdził Aleks w kierunku
żony.
–
Dlaczego?
–
Jak
oparzyłaś się parą od żelazka, to ponad tydzień o tym
słuchałem, po kilka razy dziennie – przypomniał.
–
Bo
to była twoja koszula, to ją wtedy prasowałam.
–
To
zmienia postać rzeczy – uznał, wychylając się tak, by sięgnąć
dłonią nadgarstek kobiety. Przyciągnął ją do siebie i pocałował
w policzek. – Tylko zaplącz i będę już szedł. – Przekazał
krawat na jej dłonie. – Prosiłem, by ich nie rozwiązywać –
mówił, gdy ona oddawała Oliwierowi zakupy i mówiła, by zaniósł
do pokoju.
Zdziwiłem
się trochę, że nie do kuchni.
–
Mamo,
bo ja się najadłem tych bańków! – przypomniał ponownie o swoim
nieszczęściu Dorian, a ja ledwie powstrzymywałem śmiech, gdy o
tym opowiadał.
–
No i
co z tego?
–
No i
nie mogem... nie mogem zostać. Musem jechać s tobom – tłumaczył.
– Bo mnie może bzusek lozbolnąć.
Usłyszałem
jak kobieta wzdycha i oczami wyobraźni widziałem jak przewraca
oczami.
–
Wyszedłem
oknem! – krzyknął ten blondynek, co wcześniej wyglądał z
Dorianem przez okno, tłumacząc, że jak brat wypadnie to daleko nie
poleci. Ledwie pokazał się w drzwiach klatki schodowej i widząc
minę Aleksa postanowił, że wejdzie też oknem, nie omieszkał
oczywiście oznajmić tego na głos.
–
Za
długo mnie nie było w tym domu – stwierdził poważnie mężczyzna,
chowając krawat pod zapiętą kamizelkę. Nie zakładał marynarki
żadnej kurtki. Nie wsiadał też do samochodu. Wyminął mnie i
zniknął za drzwiami holu.
–
Tato
się wkuzył – powiedział Dorian, po czym zrobił zabawną minkę
i wbiegł w wesołych podskokach do domu.
Zostawiłem
tę wesołą rodzinkę samą sobie, wcześniej jeszcze raz pytając
kobietę, tak bardziej dla niepoznaki, czy na pewno mogę zostawić
te gazetki w głównym holu.
–
Tak,
tak. Dorian, nie wchodź na meble! – krzyknęła zanim zamknęła
drzwi.
–
Bo
najadłem się bańków, a nikogo to nie obchodzi! – poskarżył
się na tyle głośno, że nawet jeszcze na holu go słyszałem, nim
drzwi się domknęły. Zapewne też czymś rzucił, bo huknięcie to
było niemiłosierne.
W
poniedziałek udałem się na widzenie z Diegiem. Ponownie
przeszedłem przez kontrolę odzieży, butów, obwąchiwanie przez
psa. Nie pytałem mężczyzny o nic, a jedynie oznajmiłem:
–
Poznałem
Izabellę i Aleksandra.
–
Poznali
się w Barcelonie – odparł w lekkim zamyśleniu.
–
We
Włoszech? – dopytywałem, chcąc kłuć żelazo, póki gorące.
–
W
pewnym sensie mi zaimponowałeś, więc ci opowiem.
I
wtedy opowiedział mi historię, której ja pewnie nie zdołam wam
przekazać w takich barwach, w jakich miała ona miejsce w
rzeczywistości. Jednak po tym co mówił i jak opisywał tamtejszego
Aleksa i tamtejszą Izę, oczami wyobraźni widziałem ten ich
wspólny początek właśnie tak:
Dawno
temu w Barcelonie...
Spojrzał
w niebo, zachodziło burzowymi chmurami, co zwiastowało rychły
deszcz. Wskazówki na tarczy jego zegarka wskazywały piątą
czterdzieści pięć. Przetarł zmęczone powieki i minął
przejściową bramę. Deszcz sprawił, że zawrócił, by się w niej
skryć. Przeczekał przelotny płacz cumulonimbusów, trwający ponad
pół godziny. Trwał w błogim milczeniu, niemal bezruchu.
Zwyczajnie sterczał, niczym słup z dłońmi wciśniętymi w
kieszenie dżinsów. Ktoś inny pewnie bawiłby się telefonem, pisał
na nim SMS-y, sprawdzał pocztę albo, choćby, grał w węża, ale
nie on. Jego uszu, także nie zdobiły słuchawki. On wsłuchiwał
się w krople spadające z nieba i obserwował ich lot w dół,
czasem zachwianie na wietrze. Doceniał moment każdej ulotnej
chwili, zdając sobie sprawę, że tak jak deszcz z nieba spada na
ziemie nieuchronnie, tak życie ludzkie dobiega końca, bez ustanku,
w każdej sekundzie zbliżając nas do sądu ostatecznego.
Melancholijność
chwili przerwała ulotka, którą jakiś dorabiający sobie student
czy bezrobotny, młody człowiek wcisnął w jego dłoń. Właściwie
to on sam po nią sięgnął. Barcelona, pisało na samej
górze, większymi literami od pozostałych. Była to galeria
połączona z kawiarnią i kwiaciarnią, czynna od szóstej i
znajdowała się niedaleko. I to właśnie z powodu tych dwóch
atutów, postanowił do niej wstąpić. Jeszcze przed wejściem
zraziły go drewniane okiennice, uznał je za prostackie i bazarowe,
ale pomimo tego mankamentu wszedł do środka i zamówił dwie małe
czarne, prosto z ekspresu, ze szklaneczką wody mineralnej,
niegazowanej. Kelnerka była w szoku przyjmując tak długie
zamówienie na raptem trzy napoje, a gdy dodał, że kawa ma być
wrząca, a woda lekko schłodzona z kilkoma kroplami cytryny, niemal
zatopiła się w jego chmurnym spojrzeniu i delikatnym, aczkolwiek
surowym uśmiechu.
Aleksander
czekając na zamówienie, poprawił koralowy krawat i popielatą
kamizelkę. Sprawdził czy spinki przy jego mankietach są dobrze
ściśnięte. Rozejrzał się po pomieszczeniu.
Cegły,
cegły, wszędzie cegły. Nuda, nuda i wszędzie nuda –
krytykował w myślach, sunąc po ścianach słabej rangą galerii
sztuki.
–
Proszę,
pańskie zamówienie. – Kelnerka wyrosła przed nim niczym z
wnętrza ziemi.
Już
miał jej zwrócić uwagę, że zaszła go z nieodpowiedniej strony,
ale z powodu jej rudych, ognistych włosów, ugryzł się w język.
Zawsze miał słabość do tego koloru, i to do tego stopnia, że gdy
kupował miłość w podrzędnych burdelach, wymagał prostytutki
mającej akurat taki odcień włosów. Zazwyczaj były farbowane, ale
ta tutaj była naturalna. Dlatego się do niej uśmiechnął szerzej.
Odwzajemniła uśmiech, licząc na jakiś miły gest albo chociażby
grzecznościowe dziękuję.
Doczekała
się tylko:
–
Mam
nadzieję, że kawę macie lepszą, niż te bohomazy na ścianach,
zwane przez was obrazami.
Odetchnęła
teatralnie, nie umiała się powstrzymać. Myślami błądziła
między arogancją a snobizmem tego typka, który siedział
nieprzesadnie sztywno na skórzanym fotelu i popijał małą czarną,
wprost ze śnieżnobiałej filiżanki. Odeszła do swoich obowiązków.
Aleksander
w tym czasie oglądał serwetkę. Uznał, że jest słabej jakości,
ale nie to było najważniejsze. Chabrowy kolor serwetki wcale nie
pasował do ceglastego wnętrza z mieszaniną brudnej bieli. Skrzywił
się więc na całkowity brak gustu i odłożył serwetkę na
miejsce. Wyjął z kieszeni kamizelki własną chusteczkę, z
hologramem A.W. i wytarł kąciki ust, następnie wypił pół
szklanki wody.
–
Może
ciastko? – zaproponowała kelnerka, zbierając na czarną tace
brudne naczynia, ze stolika obok.
–
Zerwałem
ze słodyczami. Pozostała mi słabość tylko do pięknych kobiet i
białej, najlepiej alpejskiej czekolady – odpowiedział statecznie,
jednostajnym tonem, sprawiając tym samym, że jego głos nawet nie
drgał, a miał taki mroczny, jednostajny rytm. – Przepraszam, ale
czy tam w głąb, także są obrazy? – zapytał nie zmieniając ni
trochę barwy głosu, jakby był jej wyuczony, jakby słowami
wygrywał zawsze te samą nutę, na tym samym akordzie i dźwięku.
–
Tak,
tam w głąb i na schodach, znaczy do góry. – Zaczerwieniła się
i wydawała być zmieszana, jakby nieznajomy ją onieśmielał.
On
był pewny siebie i zakłopotanie kobiet już dawno nie robiło na
nim żadnego wrażenia. Tak często się z tym spotykał, że zdawał
się już tego nie zauważać. Nie onieśmielał ich planowo i
wyrachowanie, ale nie zamierzał także żadnej do siebie
przekonywać. Chciał, by były na dystans, by nie podchodziły za
blisko i nie grzebały w jego uczuciach, powodując skoki ciśnienia
i sprawiając, by był zmuszony zmagać się ze zbędnymi emocjami.
Dlatego
zamiast przyglądać się z retuszowanym w Photoshopie
zdjęciom kobiet na portalach społecznościowych, on wybierał
spacery, oglądanie brudnych ulic miasta i wzorowo przystrzyżonych
trawników na strzeżonych osiedlach. Cenił w tym wszystkim kontrast
– biedę i bogactwo, wiedząc, że bez jednego drugie nie istnieje.
Teraz
Aleksander stał przed jednym z obrazów. Poruszał nerwowo nogą
postawioną stopień wyżej i lustrował niesystematyczne kreski
czerni na żółtym tle, sprawiającym wrażenie, jakby było
zupełnie odwrotne, ale wiedział doskonale, że plakatówka nie
miałaby takiego przebicia.
–
Dlaczego
nie ma ramy? – zapytał cicho. Nie sądził, że ktoś mu odpowie
na to pytanie.
–
Chce
pan go kupić? – dopytywała czarnula, która, podobnie jak
wcześniej ta ruda, wydawała się wyrosnąć nagle spod ziemi.
Kobiety,
straszycie! – miał ochotę krzyknąć, ale wiedział, że
żadna szanująca się dama, nie zrozumiałaby tego typu żartu i
odebrała go jako obrazę. Dlatego zrezygnował z krzyku, na rzecz
uśmiechu.
–
To
obraz dziecka – wyznała. – Powiesił wczoraj, dziś zapomniałam
go zdjąć.
Aleksander
spojrzał na nią zaskoczony.
–
Dużo
nadziei, zazdrości i mroku, przeniknionego smutku… – mówił
jakby do samego siebie.
Nie
zwracał uwagi na niską, lekko puszystą kobietkę, stojącą cały
czas po jego prawej stronie, ale ona tam wciąż była i wsłuchiwała
się w delikatny aksamit jego głosu, połączony z naturalną, męską
chrypą.
–
Jest
pan znawcą sztuki? – zapytała, a on zerknął na nią zaskoczony.
Otrząsnął
się jak z najgorszego koszmaru. Nawet z lekkim obrzydzeniem.
–
Bynajmniej.
Znawcy sztuki, nie mają pojęcia o sztuce, bo nie mają duszy, a
studenci ASP, mają technikę i teorie w jednym palcu, ale
brak w ich pracach ich samych. Sztuka bez indywiduum i emocji... jest
martwa, a gdybym chciał taką podziwiać, to zrobiłbym zdjęcie
zdechłemu, rozjechanemu kotu i powiesił na miejscu telewizora,
gdybym go miał oczywiście.
Nie
wiedzieć czemu, ale się uśmiechnęła, a on dalej w skupieniu i
bez cienia emocji na twarzy przyglądał się obrazowi namalowanemu
rękami dziecka.
–
Uważa
pan, że dziewczynka ma talent?
–
To
namalował chłopiec – odpowiedział. – A jeśli dziewczynka, to
o wyjątkowo mocnym i wyrazistym charakterze. – Uśmiechnął się,
odsłaniając górę nieidealnych, ale białych zębów. – Jeśli
jest mała wróżę jej silny, nastoletni bunt, a jeśli jeszcze
młodsza to radzę spodziewać się po niej sporo radości, ale i
wiele złego.
–
Wyczytał
to pan z kawałka kartki? – nie dowierzała.
Aleksander
zaśmiał się krótko i pokręcił głową, jakby chciał odgonić
gradowe chmury. Zawsze złościł go brak wrażliwości u żon i
matek. Dlatego postanowił zbyć milczeniem pytanie tej kobiety.
–
To
dziecko ma talent? – dopytywała.
–
Ma
coś więcej. – Zamyślił się. – Ma charakter, ma własne JA
i niepoprawne spojrzenie na otaczającą je rzeczywistość. Kłóci
się w nim, to co chciałoby ujrzeć z obrazami, które co dzień
nachodzą przed oczy – ciągnął dalej. – To dziecko nie ma ojca
– powiedział nagle.
–
Niesamowite
– wyznała, będąc pod wrażeniem.
–
Aleksander
– przedstawił się i poczekał aż kobieta poda mu dłoń.
Odwzajemnił uścisk, jakby miała zostać jego nowym wspólnikiem i
właśnie dokonaliby owocnej dla obu stron transakcji.
–
Izabella.
–
Bella?
– dopytywał. – Kojarzy mi się z tą beznadziejną sagą
romantycznego horroru dla nastolatek, a następnie z tym nieudanym
fanfikiem, czy innym tym
podobnym tworze, o wdzięcznym tytule 50 twarzy… – Zaciął
się i z zakłopotania podrapał po potylicy.
–
Greya
– dopowiedziała.
–
Właśnie,
pana Christiana Greya.
–
Czytał
pan?
–
Wstyd
się przyznać, ale nie zaprzeczę. Kiedyś, by coś stało się
światowym bestselerem, musiało skrywać głębie, głęboko ukryte
przesłanie i oprawiony w tekst głębszy sens. Dziś wystarczą
pejcze i pokoje bólu. – Spojrzał na kobietę i się zaśmiał,
bardzo lekko, niemal chłopięco, co było u niego rzadkością. –
Nie uważa pani, że nasza rozmowa przeszła od niewinnego,
dziecięcego obrazka, na tor, którego nie należy poruszać przed
pierwszą, romantyczną kolacją? – Nie czekał na odpowiedź.
Skłonił się delikatnie i wycofał po schodach w dół. mówiąc
ciche do widzenia z błyskiem w granatowo burzowych
tęczówkach.
–
Dziwny
człowiek – mówiła jedna kobieta do drugiej, gdy jego już nie
było w lokalu.
–
Miał
słodki uśmiech – broniła Iza.
–
I
aroganckie maniery. Z resztą, nie powinnyśmy o nim rozmawiać.
Żadna z nas, nie ma u niego szans.
–
Masz
aż tak niską samoocenę? – dopytywała brunetka.
–
Jestem
po prostu realistką. To facet, który urodził się w białej,
nieskazitelnej koszuli i pod krawatem, na dodatek ze złotymi
spinkami przy mankietach. Nie nasza liga. Założę się, że na
śniadanie jadł kawior.
–
Nie
jadł śniadania – powiedziała z zamyśleniem brunetka.
–
Co
tam mamroczesz pod nosem?
–
Nie
mógł jeść śniadania. Był pierwszym gościem w lokalu. Pił
czarną kawę i popijał wodą – odpowiedziała przecierając
zakurzone, dawno nieużywane szklanki ścierką w kratkę.
–
Mineralną,
letnią z kroplami cytryny – uraczyła koleżankę szczegółami
ognistoruda, wysoka, o oliwkowej cerze dziewczyna.
Brunetka
się zaśmiała, zmiotła chmury myśli kłębiące się w jej
głowie, noszące nazwę Aleksander i przyznała:
–
Masz
racje, to pewnie jakiś arystokrata.
Obydwie
powróciły do nudnych obowiązków dnia codziennego. Pierw do pracy,
potem do domów. Jedna wstąpiła jeszcze do warzywniaka po
marchewki, druga do sklepu plastycznego po farby i blok techniczny
dla córki, która planowała po gimnazjum udać się do liceum
plastycznego. Ugotowały obiad i zasiadły przy tanich stołach, na
zwykłych, klasycznych krzesłach. Już teraz wiedziały, że nie
minie tydzień, a one zapomną o mężczyźnie w popielatej
kamizelce, białej koszuli i pod koralowym krawatem, w
najzwyklejszych, bazarowych dżinsach, u których na próżno
doszukiwały się bogatego logo czy znanej z wysokiej ceny marki.
Aleksander
jednak nie był typem snobistycznego bogacza, za którego większość
go uważała. Nie jeździł Corvette, nie posiadał nawet BMW,
Mercedes także nie był mu dany. Zazwyczaj chodził na
piechotę, czasami pozwalał sobie na dotarcie do celu taksówką
zaprzyjaźnionej korporacji. Do autobusów się jednak nie pchał,
nienawidził obcować z pospólstwem. Oczywiście dostrzegał
diamenty, kryjące się pośród chwastów i róże, wyrastające
nawet na betonie, jednak takie zjawiska były niezwykle rzadkie, a on
nienawidził ludzi głupich, bez celów, ambicji, obycia, z
marzeniami ulotnymi jak wata cukrowa, ofiarowana łakomemu dziecku.
Według niego marzenia takich ludzi były niczym obłoki chmur,
nierealne. Nie znaczy to, że były niemożliwe do spełnienia, a po
prostu, że nie spełniają się same, a ci ludzie byli z reguły
leniwi, mało obrotni lub po prostu rozpuszczeni przez hasło
wszystko za free. Z tego powodu rzygać mu się chciało, gdy
przechodził obok takich miejsc, jak publiczne szkoły podstawowe,
ławki osiedlowe, domy dziecka i ośrodki opieki społecznej. Nie by
uważał, że te miejscówki są niepotrzebne, cenił główny cel
ich powstania, nie rozumiał tylko, jakim cudem, tak bardzo praktyka
dała radę wyminąć teorię. Nie pojmował też, dlaczego jeszcze
nikt się nie wziął za choćby nikłe ulepszenie rzeczywistości,
pomimo programów wyborczych, z których każdy to oferował…
reklamował, bo tak jak każda reklama, szczytowało w tych
broszurach, wywiadach i prezentacjach, zwykłe zakłamanie.
Aleksander,
więc szedł dalej, mijając to wszystko, czego tak bardzo
nienawidził.
Siedziałem
naprzeciwko Diega i starałem się dopasować obraz Aleksandra przez
niego opisany, z tym który sam dostrzegłem stojąc nieopodal okien
jego mieszkania. Zrozumiałem, że po latach Olek, jak zwykł go
nazywać Alarcon, stał się zupełnie innym, tak różnym od tego
poprzedniego człowiekiem. Jednak czy to możliwe, by ludzie aż tak
bardzo się zmieniali?
–
Czas
w połączeniu z uczuciem, zmienia wiele, wiem to po sobie – rzucił
Diego na odchodne i wstał, oznajmiając strażnikowi, że już
koniec widzeń.
Malinowski bardzo chciał się wybić , spełnić marzenie o wielkim dziennikarstwie i tak naprawdę to przypadkiem trafił mu się niezły temat. Gdyby nie chęć poprawienia błędu młodości, jak sam nazwał swój tatuaż Wojciech, to nigdy nie zainteresowałby się historią jakiegoś więźnia. To spotkanie z Franciszkiem Alarconem, to zdawkowe "odwiedzam ojca w więzieniu" i "nie chcę o tym gadać" chłopaka, pobudziło wyobraźnię pana niespełnionego dziennikarza.
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że nie wiedziałam, że w ten sposób sprawdzani są odwiedzający więźniów, że tak się to odbywa, przeraziło mnie to trochę.
Ta Iza, która przyszła na widzenie z Alarconem i jej mąż muszą być zaprzyjaźnieni z Diego, zwłaszcza, że miał być ojcem chrzestnym ich syna, tylko niestety trafił do więzienia. Jestem ciekawa, czy Jakub jest bardziej zaprzyjaźniony z Izą, czy z jej mężem. Ale myślę, że bardziej z panią Wasielewską, bo to ona przyszła odwiedzić go w więzieniu, a nawet zabrała ze sobą synka. Z początku jak przeczytałam, jak mały Dorian histeryzował i rozpaczał, że musi zostawić misia, to sobie pomyślałam, po co ta kobieta zabrała ze sobą dziecko, a później zrozumiałam, że to wszystko było z góry zaplanowane, że mały był bardzo ważnym elementem planu. Niby niewinne, żywe dziecko, które skierowało od samego początku na siebie uwagę, później to celowe włażenie Diego na kolana, bieganie, wywalenie baniaka z wodą, to wszystko było niezbędne, żeby Izabella i Diego choć przez chwilę nie byli obserwowani przez strażników. Zastanawiam się co Kwieciński miał zobaczyć, że nie majtki pani Wasielewskiej to raczej pewne, co ona mu przekazała, jaką informację?
Strażnicy zajęli się naprawianiem szkód wyrządzonych przez Doriana, ale Malinowski jest dobrym obserwatorem i nic mu nie umknęło. Nie dziwię się, że zaczął z taką zaciętością węszyć, liczył, że uda mu się wyciągnąć jakieś ciekawostki z Diega i napisze niezły artykuł, co pozwoli mu zaistnieć w świecie dziennikarskim. A tu od pierwszego widzenia trafił mu się taki trop, spotkanie Izy dało mu nadzieję na to, że nie będzie to byle jaki artykuł.
Jak czytałam o rodzinie Wasielewskich to się ciągle śmiałam, cała rodzina jakaś taka zabawna, nie tylko dzieciaki, ale Iza i Aleks też. To tak jakbym razem z Malinowskim ich podglądała. Dzieciaki mnie rozbawiły do łez, jeden najadł się bańków i teraz "bzuszek moze go rozbolnąć", drugi wyprowadza na siłę kota na spacer, twierdząc, że nawet jak kotek nie lubi spacerów, to i tak polubi, trzeci ma zaciesz, że jak brat z okna wyleci, to i tak daleko nie będzie leciał i jeszcze wyłazi przez okno i się tym chwali. Zwariowane dzieciaki, ale myślę, że kochane i szczęśliwe. Iza i Aleks też mnie rozbawili, te ich przekomarzanki były bardzo fajne, a już to jej ciągłe, powtarzane kilka razy do męża, czemu ty na nich nie patrzysz doprowadziło mnie wręcz do głupawki, no bo uświadomiłam sobie, że ja też tak czasem mówię do męża.
UsuńPo tym jak Alarcon opowiedział Wojciechowi historię poznania się Aleksa i Izabelli, to muszę przyznać, że nic nie wskazywało na to, żeby tych dwoje mogło się ze sobą związać, to na pewno nie była miłość od pierwszego wejrzenia.
Ten Aleks z opowiadania Diego, który zawitał do Barcelony, to zupełnie inny Aleks od tego teraz, którego podglądał Wojciech. Tamten jak dla mnie był wręcz odpychającym, wywyższającym się facetem, który jest przekonany o swojej wyższości nad innymi. A ten teraźniejszy jest zupełnie odmieniony. Chociaż może to tylko złudzenie. Pewnie się o tym przekonam w kolejnych rozdziałach.
Jestem bardzo ciekawa, jak to dalej potoczyło się ze znajomością Izabelli i Aleksandra, bo, że jednak był ciąg dalszy to już wiem, tylko zastanawiam się kiedy i w jakich okolicznościach spotkali się po raz kolejny. Jak to się stało, że ktoś taki jak Aleksander, poukładany, pedantyczny z wyrobionymi sztywnymi poglądami na otaczający świat, związał się z kimś takim jak Iza, samotną matką. Zaraz ile tych dzieci było, chyba trójka, bo z Dorianem teraz jest czwórka.
No i cały czas najważniejsze, w jaki sposób Wasielewscy są powiązani z Alarconem.
Zanim wyjdzie na jaw co przekazywała Iza Diego, to minie wiele rozdziałów.
UsuńTeż lubię rodzinkę Wasielewskich, fajnie mi się ich pisało zawsze.
Prolog bardzo mi sie podobał, szczegolnie ten początek, na razie niepasujacy do niczego, a zaciekawiajay. Diego zas wydaje sie byc bardzo ciekawa postacia. Wiemy jak dlaczego zainteresował sie nim mężczyzna, ale dlaczego ta kobieta? Co ma z tym wspólnego tajemniczy profesor uniwersytecki? Scena z dziećmi bezbłędnie śmieszna, choc nie rozumiem, dlaczego rodzice odgrywali ja tak dlugo przed nieznajomym ;). Podobaja mi sie retrospekcje, zmian perspektyw, ale Mam nastepujące zastrzeżenia: po pierwsze, lepiej zdecydować sie albo na narracje pierwszo-,albo trzecioosobowa. Po drugie troche sie myli czas w tym rozdziale; to przez to nagle wrócenie z opowieści o spotkaniu pary do teraźniejszości.
OdpowiedzUsuńCzekam na ciąg dalszy
Ja nie popieram zdania, że trzeba się zdecydować na pierwszo albo trzecioosobową narrację. Wszytko opisuje Malinowski, ale gdy nie był czegoś świadkiem, to pisze jakby z trzeciej osoby.
UsuńOni nie odgrywali, byli zbyt zajęci sobą i dzieciakami, by zwracać uwagę na jakiegoś gazeciarza.
Postaram się jakoś wyraźniej zaznaczać te retrospekcje.
Ależ on miał odwagę usiąść u pijanego tatuażysty. Ale ten tekst w trzy pizdy mnie rozwalił :P Ja osobiście bym wyszła i poszła do innego, hahaha
OdpowiedzUsuńO matko, to aż tak sprawdzają ludzi którzy przychodzą na widzenie? Nie wiedziałam, że odbywa to się w taki sposób, troszkę kiszka...
No i co Wasilewscy mają wspólnego z Alarconem? Hmmm ciekawe...
Bardzo fajnie się czytało.
Tak, aż tak. Gdy byłem odwiedzić brata i miałem z sobą moją wnuczkę, bo chciał ją poznać, to strażnicy kazali mi mleko wylewać, bo byli pewni, że coś będzie w butelce.
UsuńMały Dorian kupił moje serducho. Jest genialny i to jego "najadłem się bańków, a nikogo to nie obchodzi" mnie normalnie rozczuliło.
OdpowiedzUsuńIzabella i Aleksander wyglądają na szczęśliwych, na takich, którym się układa, ale zaczynam się obawiać, że to tylko pozory. Jest w nim coś co mi nie pasuje, zwłaszcza po tym powrocie do wspomnień.
Ciekawie też się zaczęło, że natrafił na temat zupełnym przypadkiem, bo coś mu tam zadzwoniło w głowie i zdał sobie sprawę z tego, że gdzieś już słyszał to nazwisko. Nie podoba mi się jednak, że tak łatwo trafił na chrzest Doriana, od razu do odpowiedniego kościoła, no ale uznajmy, że ten raz miał szczęście.
Ciekawe kiedy Malinowski i Alarcon się polubią, czuję w kościach, że przed nimi długa droga.
Rozumiem, że ten fragment mógł nie przypaść ci do gustu. Z biegiem czasu sam uważam, że jest trochę naciągany.
Usuń