poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Rozdział 1 – Dawno temu w Barcelonie



Historia, której przekazanie wam obrałem za swój prywatny cel, działa się poza mną. Dlatego, to co widziałem po zamknięciu powiek, było tak naprawdę obrazem, który namalowany został w mojej wyobraźni przez różnych świadków tego co miało miejsce w ich życiu lub w życiu ich najbliższych. Zawsze chciałem stworzyć coś co zatrząśnie sercami milionów, nie po to, by zdobyć dzięki temu sławę, ale by mieć prywatne poczucie, że byłem w stanie poruszyć te miliony do jakiegoś czucia. W świecie, który coraz częściej ogarniała znieczulica, to było naprawdę piękne marzenie, takie głębokie, a ja ponad wszystko nie chciałem, by dosięgnęła mnie płycizna.
Kiedy zaczynałem studia dziennikarskie, byłem pełen pasji, nadziei, chęci dosięgnięcia różnych, wielkich, licznych możliwości. Upadły. Upadły te chęci, nadzieje i możliwości. Niegdyś sądziłem, że ukończonym uniwersytetem chwycę wiatr w skrzydła, a tu się okazało, że by być dobrym w tym zawodzie, trzeba czegoś więcej niż chęci i dyplomów. Trzeba talentu. Dziś myślę, że wolałbym mieć talent niżeli wykształcenie. Papierek w pewnych kręgach nie znaczy nic, a tym samym przestaje nas samych dowartościowywać, a nasz talent? Nawet jeśli dla kogoś, w jakiś kręgach jest niczym, to my w niego wierzymy i nie damy go zdeptać, nawet, gdy mamy świadomość, iż jest to nieoszlifowany diament i wiele mu jeszcze brakuje do bycia najwyższym kunsztem jubilerskiego brylantu. Poznałem człowieka, który miał talent, choć był to zwykły pijak i nadużywający palenia marihuany małolat. Jego talentem było coś czego nie rozumiałem, nie lubiłem i ciężko było darzyć mi szacunkiem ten rodzaj sztuki, ale zawsze szanowałem u ludzi pasję, chęci i talenty. Nie potrafiłem więc go skreślić.
Franciszek Alarcon był raperem, graficiarzem i tatuażystą. Kiedy poszedłem do niego do studia, które swoją drogą nawet nie należało do niego, by zamazać błąd własnej młodości, widać było iż jest wczorajszy. To nawet nie był kac, to był wyraźny stan niepełnego wytrzeźwienia. Miał na sobie zwykły, popielaty T-shirt, bluzę bejsbolową, granatową z białymi rękawami i spodnie w odcieniu brudnej szarości. Jego modna czapka z daszkiem, była odwrócona tył na przód, a całość dopełniała pomarańczowa chusta, wymyślnie, luźno obwiązana naokoło szyi. Była w kolorze sznurowadeł, które zdobiły jego markowe buty. Chłopak miał dziwną rozpacz w oczach i wyglądał na kogoś, kto by miał ochotę albo wymordować cały kraj, albo ponownie zapić i zapaść w letarg. Uśmiechnął się jednak i przekonał:
Siadaj pan, mogę być napierdolony w trzy pizdy, dziary nie spieprzę!
Zaufałem. Rozpiąłem koszulę, zdjąłem ją i pozwoliłem mu na zamazanie napisu, który zdobił moje plecy. Napis był z błędem, na szczęście na tyle małym, że dało się go pokryć tribalem.
Każdy zawiera w sobie swastykę – upomniał mnie. – Niekoniecznie tę trzeciej rzeszy, ale choćby japońską.
Naprawdę? – zdziwiłem się.
Nie odpowiedział. Spojrzał na mnie w taki sposób, jakby chciał mi powiedzieć dalej, zastanawiaj się pan szybciej, bo nie mam całego dnia. Zdecydowałem się więc na krzyż, bo zawsze byłem katolikiem, a takie dzieło na prawej łopatce zdawało się, moim zdaniem, pasować. Jego też pasowało, więc szybko przeszedł do dzieła. Naszkicował coś przy specjalnej lampie, odbił mi to na plecach i pokazał, po uczynieniu zdjęcia cyfrowym aparatem świetnej jakości. Lubiłem aparaty, więc zagadnąłem go o tę lustrzankę.
Droga, nieco ponad pięć tysi – oznajmił i jakby chciał mi pokazać, że pieniądze nie mają dla niego żadnego znaczenia, niedbale odrzucił ją na kanapę.
Odbiła się i spadła na ziemię, nie potłukła.
Alarcon to włoskie nazwisko?
Hiszpańskie – odpowiedział, maczając igłę, wciśniętą w urządzenie przypominające nieco przerośnięty długopis.
Że też chciało ci się przyjeżdżać do Polski – zagadnąłem, bo nie uważałem swojego kraju za najlepszy do rozwoju tak młodego i zapewne, jeśliby zawierzać zdjęciom na ścianach, utalentowanego człowieka.
Zaśmiał się, tak czysto, chłopięco.
Jestem Polakiem. Urodziłem się tu, tu wychowałem i tu pewnie zdechnę.
Zawsze można wyjechać.
Dlaczego więc tego nie zrobisz?
A ty?
Odwiedzam starego w więzieniu, nie chcę o tym gadać. – Zabrał się za tatuowanie, a ja zamilkłem.
Co miałem powiedzieć na takie wyznanie? Zapytać za co siedzi jego rodziciel? Czy powiedziałby mi prawdę? Szczerze wątpiłem, ale ta sprawa tak mocno nie dawała mi spokoju, że aż nie mogłem przez nią zasnąć, choć ból pleców też się do tego przyczynił. Wziąłem starego laptopa z szafki nocnej i wstukałem w wyszukiwarkę Alarcon skazany. Byłem pewny, że już gdzieś spotkałem się z tym nazwiskiem i faktycznie, spotkałem się, gdy jako małolat, chcący zaimponować dziewczynie, zakupiłem książkę kucharską jednego z tych słynnych szefów kuchni. Dodatkiem do książki był dobór dopasowanego do każdego dania wina, przynajmniej trzech rodzajów. Wino dobierał znany na całą Europę i ceniony w tym fachu Diego Alarcon. Mężczyzna, który w dwutysięcznym trzynastym roku został aresztowany. Sprawa dotyczyła zabójstwa i to zabójstwa Kariny Alarcon.
Minęły ponad trzy lata – powiedziałem wtedy sam do siebie i szybko, naprędce policzyłem, że jeśli ten co mnie tatuował był jego synem, to nie miał więcej niż dwadzieścia jeden lat. Imię się zgadzało.
Przełknąłem ślinę goryczy, która została podsunięta wprost pod moje gardło, napływem tych negatywnych informacji i gdy dotarło do mnie, że o tej sprawie pisano często, ale niezbyt dużo, bez konkretnych szczegółów, poczułem, że to jest moja okazja. Postanowiłem ją wykorzystać. Jednocześnie zastanawiałem się, dlaczego nie słyszałem o tej zbrodni wcześniej. Faktem było, iż byłem wtedy na emigracji i pracowałem najpierw na budowie, a potem na polu i w chlewie, bo szef szybko pojął, że do pracy na budowie, to ja się nie nadam. Na szczęście jego siostra i szwagier mieli gospodarstwo, i to na nim mnie ulokował. Tam podobało mi się bardziej. Byli to rozmowni ludzie, zapewnili mi pokój na poddaszu i wikt. Miałem więc możliwość odkładać cały swój zarobek, szybciej uzbierać na mieszkanie i powrócić do kraju, na dodatek podszkoliłem swój niemiecki.
Tamtego dnia, nim odłożyłem laptopa i usnąłem, to zapiał niczym kogut mój komórkowy budzik. To był czas, by wstać, udać się na uniwersytet, wyłożyć niezainteresowanej młodzieży kolejny temat z dziennikarstwa i medioznawstwa pierwszego stopnia. Dotyczył fotografii prasowej. Sam nie lubiłem tego tematu, a wtedy tym bardziej nie pałałem do niego sympatią, bo przypomniało mi się jak ten gówniarz potraktował swoją drogą lustrzankę. Na dodatek, kilka dni temu, moja własna poszła w pieruny, bo przypadkowo, idąc do łazienki, potrąciłem ją, a stała na rogu biurka. Moja spadła przypadkiem i koniecznym było oddać ją do naprawy, a on swoją rzucał i nawet zapewne nie miała od tego zarysowania. Taka już na tym świecie była wszechobecna niesprawiedliwość.
Po odpękaniu wykładu, na szczęście tego dnia jedynego, powróciłem do domu i nie jedząc obiadu, którego nie miałem teraz czasu telefonicznie zamawiać, zająłem się poszukiwaniem większej ilości informacji o osadzonym. Wykorzystałem do tego męża mojej byłej studentki. Odnalazł więzienie, w którym Diego przebywał. Na szczęśliwy traf, znajdowało się tylko kilka ulic od mojego domu. Tomasz wytłumaczył mi czego trzeba, by załatwić widzenie. Jeszcze tego samego dnia pognałem wpisać się na listę.
Następna sobota – usłyszałem od nieprzyjemnej i negatywnie nastawionej do mojej osoby pani w granatowym mundurze.
Z jednej strony uważałem, że powinna być sympatyczniejsza, z drugiej rozumiałem, że jej praca wymagała ostrości, a z trzeciej miałem świadomość, że moja niewiedza i upewnianie się co do wszystkiego kilkakrotnie, na dodatek zasypywanie pytaniami, mogło ją irytować. Często denerwowałem ludzi i to niczym szczególnym, po prostu tym jakim byłem. Nie należałem do chudzielców, ani do wysportowanych, byłem raczej przy masie i to już od wczesnego dzieciństwa, przez co nie miałem licznych kolegów, ani żadnego bliższego przyjaciela. Potem było jeszcze gorzej, bo dziewczyny wolały inny typ chłopców. Jako mężczyzna już całkowicie się poddałem i zająłem edukacją, budowaniem własnej, samotnej przyszłości. Marzenia o zakochaniu, cotygodniowym seksie z żoną i gromadce pociech, odstawiłem na bok, bo nie było na nie miejsca, poza tym z moimi predyspozycjami, najwidoczniej nie byłem stworzony do takiej normalności.
W następną sobotę udałem się na pierwsze widzenie z Diegiem Alarconem. Byłem bardzo zestresowany i przez to nie mogłem znaleźć kluczy, które wcześniej, wraz z zakupami wstawiłem do lodówki. Obawiałem się, że będę spóźniony, dlatego podwójnie się spieszyłem i choć była to chłodna jesień, to i tak spociłem się niczym jakiś wieprz. Na dodatek, tam się okazało, że muszę się rozbierać, wchodzić na jakieś podesty, zdejmować buty, obwąchiwał mnie pies i działo się ze mną masę innych, upokarzających rzeczy. Najgorszym było samo traktowanie, jakbym potencjalnym, kolejnym osadzonym, jakimś wspólnikiem, gangsterem, złoczyńcą czy zwyrodnialcem.
Bardziej niż to jednak odczuwałem ciężkość i to podczas patrzenia na te wszystkie, przychodzące na odwiedziny kobiety i jeszcze większą ciężkość, gdy mój wzrok padał na dzieci przybywające z nimi. Były w różnym wieku, niektóre jeszcze w becikach. Te dziewczyny kładły je na stołach, odwijały z powijaków i nawet rozpinały pampersy, bo zdaniem strażników, można było coś w nich przemycić. Jednemu chłopcu kazali zostawić misia w szafce, a on płakał i histeryzował, że jego Kubuś się tam udusi oraz, że będzie płakał, bo boi się ciemności. W całym swoim życiu, nie widziałem tak depresyjnych obrazów, jak tam. Niby nic, żadna tragedia, zwykłe obmacywanie, sprawdzanie, mijanie bramek, a jednak... jednak tak wiele.
Wszedłem na sale odwiedzin. Zobaczyłem mężczyzn ubranych w pomarańczowe barwy. Kilku z nich siedziało przy stołach, kilku wstało i brało w objęcia pociechy, musiało w policzki żony.
Bez dotykania! – rozbrzmiewał co jakiś czas głos strażnika, jednego albo tego drugiego.
Rozglądałem się dalej, szukając wzrokiem pustego stolika. Nie znalazłem go. Starałem się sobie przypomnieć zdjęcie Alarcona, oczywiście nie to z aresztowania, a te wcześniejsze, gdy świat go chwalił, za jego wybitnie czułe kubki smakowe, ale minęło tyle lat, że przecież mógł się niemal całkiem zmienić.
Kształt nosa i uszu jednak pozostaje bez zmian, a ja od dziecka miałem niemal fotograficzną pamięć. Tak natrafiłem na jeden ze stolików przy samej ścianie. Siedział przy nim Diego i ten chłopiec, który nie chciał pozostawić swojego misia w szafce. Obok chłopca, na drugim krześle siedziała kobieta. Była niska i raczej pulchna, choć nie do końca mogłem opisać jej figurę, gdy siedziała. Bardziej pamiętałem ją z poczekalni, gdy oboje czekaliśmy na sprawdzenie, czy nie wnosimy czegoś na teren więzienia. W tułowi była raczej normalna, może miała L czy pomniejszone XL w rozmiarze, natomiast w udach i pupie z pewnością było to jakieś czterdzieści dwa, może nawet czterdzieści cztery. Znałem się na tym, bo moja pierwsza dziewczyna była krawcową i czasami czytałem jej wymiary z metek, podczas pakowania wyrobów do reklamówek.
Chłopczyk, mały, na oko niespełna czteroletni szatynek, nie wyglądał na przestraszonego. Po jego łzach nie było już śladu. Stałem i wpatrywałem się w jego typowo dziecięce poczynania. Moment gdy podświetlał zegarek, który zdobił jego lewą rączkę.
Z myskiem Mikim – tłumaczył. – Widzis? – chwalił się skazańcowi, przechodząc na jego stronę i wspinając się na jego kolana.
Strażnik rzucił uwagą, że tak nie można czynić. Chłopiec wytknął język w jego kierunku i usiadł jeszcze wygodniej, jakby chciał pokazać, że nim nie będzie nikt rządził, że nikomu nie wolno, że nie mają takiego prawa.
Przestań Dorian – zwrócił mu uwagę sam Diego i to były chyba pierwsze słowa, jakie wypowiedział.
Osadzony zsadził dziecko ze swych kolan, a mały pognał przed siebie, udając, że jest samolotem, potrącił przy tym urządzenie, takie z wodą źródlaną. Upadło, a przez to zalało sporą część. Strażnicy pobiegli, by szybko je postawić na siebie, a maluch stał na środku, komentując to głośnym:
O oł i się przewlócło.
Wzruszył przy tym ramionkami, a Diego i ta kobieta, nawet nie zwrócili uwagi na to zajście. Wpatrzeni byli w siebie, a dokładniej, ona była zajęta rozkładaniem ud, a on zaglądaniem pod jej spódniczkę. Potem puścił oczko i wrzasnął:
Dorian, chodź, że tu!
Idem, idem, chodzem – opowiadał, stawiając maluśkie kroki, a jednocześnie wysoko unosząc kolana przy każdym z nich.
Jest marudny, pójdę już – rzekła kobieta, gdy ja podchodziłem coraz bliżej, by bardziej jej się przyjrzeć. Chwyciła chłopca za obydwie dłonie i zaczęła prowadzić przed sobą, aż do zakratowanego wyjścia z sali widzeń.
Diego przytaknął ruchem głowy, choć ona ani dziecko nie mogli już tego widzieć. Spojrzał na mnie pytająco.
Mój drugi gość? – zapytał, a ja dopiero wtedy zwróciłem uwagę na jego stan, czyli śliwę pod okiem, posiniaczone pięści, rozcięty kącik ust. – Kim pan jest?
Dziennikarzem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Oczekiwałem gromów i posłania do wszystkich diabłów, ale zamiast tego przez twarz mojego rozmówcy przebiegł nikły grymas uśmiechu, a potem nastało milczenie.
Zająłem miejsce, to samo co wcześniej zajmowała ta kobieta i nie wiedziałem jak mam zacząć.
Według gazet nie miałeś motywu – oznajmiłem po dłuższej chwili.
Nie od dziś wiadomo, że media kłamią – odparł i był gotowy do tego by wstać, widziałem w nim to drganie mięśni, jakby się do tego szykował.
Musiałem szybko coś wymyślić, by mi nie uciekł.
To twoja żona?
Hm? – Wysunął skrzywioną twarz, jakby nie rozumiał albo nie dosłyszał.
Dziecko też twoje?
Żonaty byłem tylko raz – odparł i wciągnął powietrze przez zęby jakby go coś bolało.
Dostrzegłem, że miał ukruszoną jedynkę.
A więc kochanka? Dzieciak twój?
Nie zgrywaj Jamesa Bonda. – Wyśmiał mnie. – Dzieciak miał być mój. Miałem być jego ojcem chrzestnym – wyznał na odchodne, bo chwilę po tym wstał i oznajmił, że koniec widzeń.
Umknął mi, a ja chyba nie mogłem go tak nachodzić w nieskończoność i marnować przy okazji swój i jego czas. Postanowiłem być jednak wytrwały, poza tym miałem punkt zaczepienia. Zaczepieniem był mały Dorian, którego nazwiska nie znałem. Chłopiec miał na oko jakieś cztery, może trzy latka. Musiał więc już zostać ochrzczony, a imię było na tyle niepowszechne, że była szansa, taka iskierka nadziei, iż jeśli dostanę się do archiwów poszczególnych kościołów, to odnajdę właściwy akt chrztu, a przy tym sprawdzę też dane rodziców i chrzestnych. Wtedy znalazłbym tę kobietę i być może ona okazałaby się być bardziej rozmowna niżeli jej przyjaciel.
Miałem szczęście. Małego ochrzczono w kościele, w którym ja sam bywałem każdej niedzieli. Ksiądz proboszcz mnie znał, więc złamał swoje zasady i dał do wglądu akt chrztu chłopca. Co prawda oboje nie mieliśmy stu procentowej pewności, że to ten sam dzieciak, ale zgodziliśmy się co do opisu kobiety. Proboszcz zapamiętał dokładnie tę ceremonie, gdyż był to ostatni chrzest w jego wykonaniu, wszystkie kolejne zrzucał na niższych rangą, bo niezmiernie irytował go ryk niemowląt. Co prawda nigdy tego nie powiedział, ale było to po nim widać, nawet, gdy podczas niedzielnych mszy dostrzegał kobiety z wózkami, czy niespokojnych malców, które bawiły się w najlepszego w berka, ganiając siebie nawzajem między ławkami.
Zerknąłem na ten akt i odczytałem:
Rodzice: Izabella i Aleksander Wasielewscy.
Rodzice chrzestni: Wanessa Edgar i Franciszek Alarcon.
Są z tej parafii? – dopytywałem. – Bywają tutaj?
Oni, nie, ale chrzestny czasami przychodzi, zazwyczaj wieczorami, kiedy kościół jest pusty. Rzuca się w oczy, nawet na chrzcie miał rażącą marynarkę.
Rażącą?
Zieloną – sprostował, domyśliłem się więc, że chodzi mu o kolor limonki.
Nie wie ksiądz gdzie ich znajdę?
Pokręcił głową.
Mogę sprawdzić adres, może nadal jest aktualny.
Wyjął segregator, którego litery, wypisane na grzbiecie mówiły o tym od jakiego znaku alfabetycznego zaczynają się wypisane tam nazwiska. Odnalazł Wasielewskich.
Kamienica przy rynku. Dokładnie Główny rynek piętnaście przez siedem.
Zastanawiałem się, czy powinienem się tam udać, czy może poczekać do kolejnego widzenia z Diegiem, które miało być już w kolejny poniedziałek. Przekazać mu czego się dowiedziałem i oczekiwać jakieś rozmowy. Liczyłem, że po przekazaniu mu tych informacji, zobaczy we mnie kogoś więcej niż cmentarną hienę, choć poniekąd byłem taką cmentarną hieną i faktycznie oczekiwałem też nieco wybicia i kariery po opisaniu tej historii. Miałem świadomość, że wcześniej wielu dziennikarzy, a nawet sławnych, polskich autorów i reżyserów, starało się nawiązać kontakt z Diegiem Alarconem, ale on milczał, a jeśli już mówił, to nie na temat tamtejszej zbrodni, więc wcześniej lub później, ale zawsze sobie odpuszczali.
Uznałem jednak, że nie mam niczego do stracenia i mogę udać się do tych Wasielewskich z samego rana, dostać jakoś na ich podwórko, klatkę schodową i zaobserwować ich naturalne zachowania. W tym celu zaopatrzyłem się w stos gazet zabrany ze skrzynek mojej własnej klatki schodowej, ubrałem starą bluzę polarową i założyłem dopiero co zakupioną czapkę z daszkiem. Nie chciałem rzucać się w oczy. Na klatkę wszedłem bez problemu, bo ktoś wyraźnie na kogoś czekał i nawet nie zapytał się przez domofon z kim ma przyjemność. Ledwie zadzwoniłem, a blokada została zwolniona.
Wszedłem do ładnego holu, takiego bardzo przestronnego, jak to w kamienicach przy samym ratuszu bywało. Czynsz tu był drogi, niczym za jedne z nowszych blokowisk, ale za mieszkanie w samym centrum, trzeba było bulić. Po prawo zauważyłem kilka szyldów, między innymi kancelarii adwokackiej i gabinetu lekarskiego, a nawet stomatologicznego. Było też biuro windykacyjne, notariusz, komornik, ginekolog. W pewnym momencie poczułem się jakbym wszedł do przechodni, a nie do kamienicy. Teraz rozumiałem dlaczego tak szybko mnie wpuszczono. Pewnie jakaś recepcjonistka rozmawiała przez telefon, a co za tym szło, oczekując kolejnego pacjenta czy klienta swojego szefa, zwyczajnie otworzyła drzwi.
Minąłem ten hol, który po lewej stronie miał jeszcze kratę i kolejny domofon. Instynktownie udałem się na podwórko i wtedy zauważyłem tego samego chłopca. Stał na parapecie otwartego okna, na parterze i puszczał bańki mydlane przez słomkę. Był jeszcze w piżamie, polarowej, błękitnej, takiej zwyczajnej z dużą, białą owieczką na przedzie i mniejszą na jednej z nogawek.
Stanąłem w rogu, nieopodal wejścia do następnej klatki, a tego okna i udawałem, że czytam, jakbym chciał odnaleźć w spisie, gdzie mam pozostawić te gazetki, które dzierżyłem nie tylko w dłoniach, ale dla niepoznaki, także w sportowym, dużym plecaku.
Zza firanki wyłonił się mężczyzna i stanął obok chłopca. Miał na sobie kamizelkę, ale nie sportową, ani nie przesadnie elegancką, taką zwyczajną, ale garniturową. Założona była na koszulę o standardowo niebieskiej barwie. Wiązał krawat i coś po cichu mówił. Nie byłem w stanie usłyszeć, natomiast głośne:
Nie chcem! – wypowiedziane przez chłopca i zaakcentowane tupnięciem nogą, słyszałem doskonale.
Spadniesz – syknął mężczyzna. – Siądź normalnie na parapecie i się trzymaj albo stań na łóżku.
Tlele molele – zaśpiewał wesolutko, a potem nagle usiadł i spojrzał kaprawymi oczkami, zapewne na swojego ojca. – Jestem gzecny – stwierdził i nawet się przykładnie wyprostował. Umoczył słomkę w plastikowym kubeczku i dmuchnął. Zaśmiał się, a potem pomylił i zaczął pluć.
Co ty znowu robisz? – irytował się mężczyzna, wyraźnie nie dający sobie rady z krawatem, bo plątał go już po raz czwarty od momentu, jak wyłonił się zza firanki.
Płyn jest niedobly – odpowiedział mu szybko Dorian i wytknął język. Zaczął go wycierać rączkami, jakby się po nich lizał.
Przestań już. Idź się soku napij – polecił, ale chłopiec dalej robił swoje. – Kto mu dał te przeklęte bańki!? – wydarł się. – Nie było takich normalnych, do cholery?!
Zgubiły się! – odkrzyknął jakiś inny, ale też dziecięcy głosik.
Mama mu dała! – dodał kolejny, tym razem wydawało mi się, że należący do dziewczynki.
Mama, mama, a właśnie, gdzie jest mama? – dopytywał.
Idziem – odpowiedział mu Dorian i zaczął krzyczeć – napijałem się płynu! – Zabawnie przy tym gestykulował rączkami, jakby był bardzo zdenerwowany tym faktem i jednocześnie go nie rozumiałem.
No wreszcie – stwierdził na głos. – Gdzieś ty tyle czasu była? – zapytał kobietę, która szła przez podwórko z portfelem w jednej dłoni i siatką z bułkami w drugiej.
W sklepie.
Tyle czasu? – nie dowierzał.
Kolejka była – odparła. – Otwórz mi drzwi – dodała, chwytając za klamkę klatki schodowej, przy której i ja stałem. – Chce pan wejść? – zapytała, gdy mężczyzna zniknął, a po chwili rozbrzmiał odgłos zwalniania blokady za pomocą domofonu.
Nie, nie, chyba pomyliłem adresy.
Zawsze w holu zostawiają gazetki – odpowiedziała, a potem upomniała syna, by się nie wychylał, bo mały czyniąc to głośno mówił:
Tu jestem, mamo, widzis mnie! Najadłem się bańków!
Aleks, zerknij na niego, bo wypadnie!
Daleko nie poleci! – krzyknął inny dzieciak, ten miał blond włoski i na oko jakieś dziesięć latek. Podobnie, jak zapewne jego brat, także się wychylał.
Czemu ty na nich nie patrzysz? – zapytała mężczyznę, jednocześnie przytrzymując drzwi, bo jakieś inne, małe dziecko wychodziło z kotem na spacer.
Czarek nie lubi dworu. Oliwier, zostaw go – upominał mężczyzna.
Polubi – odpowiedział na oko może ośmiolatek i dalej szarpał to biedne stworzenie, uwięzione na czerwonej smyczy, które za żadne Chiny ludowe nie chciało dać się wyciągnąć na podwórko.
Aleks ma racje, zostaw kotka. – Przełożyła portfel do dłoni, którą trzymała zakupy i zabrała smycz chłopcu, a kocisko od razu się zerwało i wbiegło do domu. – Ty wyszedłeś w skarpetkach? – dopytywała blondaska, łudząco podobnego do tamtego co wyglądał przez okno. Teraz do mnie dotarło, że mogą to być nawet bliźniacy. – Aleks, czemu on wyszedł w skarpetkach? Czemu ty na nich nie patrzysz?
Może dlatego, że otwierałem ci drzwi – odpowiedział całkiem normalnym, wcale niepoddenerwowanym tonem.
Sama bym sobie otworzyła.
Palcem? – dopytywał.
Kluczami.
Acha. – Uśmiechnął się z wyższością, co dokładnie widziałem, bo chłopiec, który wcześniej ciągnął kota, opierał się o drzwi i tak zabawnie kiwał, postukując o nie pupą. – Tymi? – Zakręcił kluczami na palcu.
Nie wzięłam? – zdziwiła się.
Mężczyzna pokręcił głową i wesoło wołając łap, rzucił dołem klucze, delikatnie. Brunetka złapała je, a potem obserwowała jak mąż zamyka jej drzwi przed nosem.
No co ty wyprawiasz?
Mówiłaś, że sama byś sobie otworzyła – odpowiedział, ponownie otwierając drzwi i wychylając głowę zza futryny.
To dziecko ma taki okropny charakter po tobie, wiesz?
Ale, że ja? – dopytywał szatynek w błękitnej piżamce, wybiegając na klatkę schodową na bosaka. – Najadłem się bańków! – przypomniał, uderzając małymi dłońmi o swoje uda.
Dorian, chodź do domu, nie chadzaj bez butów po zimnym.
Zalas – odpowiedział i schodził w dół, w stronę tego... chyba Oliwiera.
Jak wrócę, to dostaniesz takie manto, jak jeszcze nigdy – zagroził ojciec dziecka, na co ono zmarszczyło nosek, ściągnęło ze sobą brwi i odpowiedziało:
Ale byłem gzecny, tylko, tylko, tylko że najadłem się bańków.
Za to monotematyczny jest po tobie – stwierdził Aleks w kierunku żony.
Dlaczego?
Jak oparzyłaś się parą od żelazka, to ponad tydzień o tym słuchałem, po kilka razy dziennie – przypomniał.
Bo to była twoja koszula, to ją wtedy prasowałam.
To zmienia postać rzeczy – uznał, wychylając się tak, by sięgnąć dłonią nadgarstek kobiety. Przyciągnął ją do siebie i pocałował w policzek. – Tylko zaplącz i będę już szedł. – Przekazał krawat na jej dłonie. – Prosiłem, by ich nie rozwiązywać – mówił, gdy ona oddawała Oliwierowi zakupy i mówiła, by zaniósł do pokoju.
Zdziwiłem się trochę, że nie do kuchni.
Mamo, bo ja się najadłem tych bańków! – przypomniał ponownie o swoim nieszczęściu Dorian, a ja ledwie powstrzymywałem śmiech, gdy o tym opowiadał.
No i co z tego?
No i nie mogem... nie mogem zostać. Musem jechać s tobom – tłumaczył. – Bo mnie może bzusek lozbolnąć.
Usłyszałem jak kobieta wzdycha i oczami wyobraźni widziałem jak przewraca oczami.
Wyszedłem oknem! – krzyknął ten blondynek, co wcześniej wyglądał z Dorianem przez okno, tłumacząc, że jak brat wypadnie to daleko nie poleci. Ledwie pokazał się w drzwiach klatki schodowej i widząc minę Aleksa postanowił, że wejdzie też oknem, nie omieszkał oczywiście oznajmić tego na głos.
Za długo mnie nie było w tym domu – stwierdził poważnie mężczyzna, chowając krawat pod zapiętą kamizelkę. Nie zakładał marynarki żadnej kurtki. Nie wsiadał też do samochodu. Wyminął mnie i zniknął za drzwiami holu.
Tato się wkuzył – powiedział Dorian, po czym zrobił zabawną minkę i wbiegł w wesołych podskokach do domu.
Zostawiłem tę wesołą rodzinkę samą sobie, wcześniej jeszcze raz pytając kobietę, tak bardziej dla niepoznaki, czy na pewno mogę zostawić te gazetki w głównym holu.
Tak, tak. Dorian, nie wchodź na meble! – krzyknęła zanim zamknęła drzwi.
Bo najadłem się bańków, a nikogo to nie obchodzi! – poskarżył się na tyle głośno, że nawet jeszcze na holu go słyszałem, nim drzwi się domknęły. Zapewne też czymś rzucił, bo huknięcie to było niemiłosierne.
W poniedziałek udałem się na widzenie z Diegiem. Ponownie przeszedłem przez kontrolę odzieży, butów, obwąchiwanie przez psa. Nie pytałem mężczyzny o nic, a jedynie oznajmiłem:
Poznałem Izabellę i Aleksandra.
Poznali się w Barcelonie – odparł w lekkim zamyśleniu.
We Włoszech? – dopytywałem, chcąc kłuć żelazo, póki gorące.
W pewnym sensie mi zaimponowałeś, więc ci opowiem.
I wtedy opowiedział mi historię, której ja pewnie nie zdołam wam przekazać w takich barwach, w jakich miała ona miejsce w rzeczywistości. Jednak po tym co mówił i jak opisywał tamtejszego Aleksa i tamtejszą Izę, oczami wyobraźni widziałem ten ich wspólny początek właśnie tak:
Dawno temu w Barcelonie...
Spojrzał w niebo, zachodziło burzowymi chmurami, co zwiastowało rychły deszcz. Wskazówki na tarczy jego zegarka wskazywały piątą czterdzieści pięć. Przetarł zmęczone powieki i minął przejściową bramę. Deszcz sprawił, że zawrócił, by się w niej skryć. Przeczekał przelotny płacz cumulonimbusów, trwający ponad pół godziny. Trwał w błogim milczeniu, niemal bezruchu. Zwyczajnie sterczał, niczym słup z dłońmi wciśniętymi w kieszenie dżinsów. Ktoś inny pewnie bawiłby się telefonem, pisał na nim SMS-y, sprawdzał pocztę albo, choćby, grał w węża, ale nie on. Jego uszu, także nie zdobiły słuchawki. On wsłuchiwał się w krople spadające z nieba i obserwował ich lot w dół, czasem zachwianie na wietrze. Doceniał moment każdej ulotnej chwili, zdając sobie sprawę, że tak jak deszcz z nieba spada na ziemie nieuchronnie, tak życie ludzkie dobiega końca, bez ustanku, w każdej sekundzie zbliżając nas do sądu ostatecznego.
Melancholijność chwili przerwała ulotka, którą jakiś dorabiający sobie student czy bezrobotny, młody człowiek wcisnął w jego dłoń. Właściwie to on sam po nią sięgnął. Barcelona, pisało na samej górze, większymi literami od pozostałych. Była to galeria połączona z kawiarnią i kwiaciarnią, czynna od szóstej i znajdowała się niedaleko. I to właśnie z powodu tych dwóch atutów, postanowił do niej wstąpić. Jeszcze przed wejściem zraziły go drewniane okiennice, uznał je za prostackie i bazarowe, ale pomimo tego mankamentu wszedł do środka i zamówił dwie małe czarne, prosto z ekspresu, ze szklaneczką wody mineralnej, niegazowanej. Kelnerka była w szoku przyjmując tak długie zamówienie na raptem trzy napoje, a gdy dodał, że kawa ma być wrząca, a woda lekko schłodzona z kilkoma kroplami cytryny, niemal zatopiła się w jego chmurnym spojrzeniu i delikatnym, aczkolwiek surowym uśmiechu.
Aleksander czekając na zamówienie, poprawił koralowy krawat i popielatą kamizelkę. Sprawdził czy spinki przy jego mankietach są dobrze ściśnięte. Rozejrzał się po pomieszczeniu.
Cegły, cegły, wszędzie cegły. Nuda, nuda i wszędzie nuda – krytykował w myślach, sunąc po ścianach słabej rangą galerii sztuki.
Proszę, pańskie zamówienie. – Kelnerka wyrosła przed nim niczym z wnętrza ziemi.
Już miał jej zwrócić uwagę, że zaszła go z nieodpowiedniej strony, ale z powodu jej rudych, ognistych włosów, ugryzł się w język. Zawsze miał słabość do tego koloru, i to do tego stopnia, że gdy kupował miłość w podrzędnych burdelach, wymagał prostytutki mającej akurat taki odcień włosów. Zazwyczaj były farbowane, ale ta tutaj była naturalna. Dlatego się do niej uśmiechnął szerzej. Odwzajemniła uśmiech, licząc na jakiś miły gest albo chociażby grzecznościowe dziękuję.
Doczekała się tylko:
Mam nadzieję, że kawę macie lepszą, niż te bohomazy na ścianach, zwane przez was obrazami.
Odetchnęła teatralnie, nie umiała się powstrzymać. Myślami błądziła między arogancją a snobizmem tego typka, który siedział nieprzesadnie sztywno na skórzanym fotelu i popijał małą czarną, wprost ze śnieżnobiałej filiżanki. Odeszła do swoich obowiązków.
Aleksander w tym czasie oglądał serwetkę. Uznał, że jest słabej jakości, ale nie to było najważniejsze. Chabrowy kolor serwetki wcale nie pasował do ceglastego wnętrza z mieszaniną brudnej bieli. Skrzywił się więc na całkowity brak gustu i odłożył serwetkę na miejsce. Wyjął z kieszeni kamizelki własną chusteczkę, z hologramem A.W. i wytarł kąciki ust, następnie wypił pół szklanki wody.
Może ciastko? – zaproponowała kelnerka, zbierając na czarną tace brudne naczynia, ze stolika obok.
Zerwałem ze słodyczami. Pozostała mi słabość tylko do pięknych kobiet i białej, najlepiej alpejskiej czekolady – odpowiedział statecznie, jednostajnym tonem, sprawiając tym samym, że jego głos nawet nie drgał, a miał taki mroczny, jednostajny rytm. – Przepraszam, ale czy tam w głąb, także są obrazy? – zapytał nie zmieniając ni trochę barwy głosu, jakby był jej wyuczony, jakby słowami wygrywał zawsze te samą nutę, na tym samym akordzie i dźwięku.
Tak, tam w głąb i na schodach, znaczy do góry. – Zaczerwieniła się i wydawała być zmieszana, jakby nieznajomy ją onieśmielał.
On był pewny siebie i zakłopotanie kobiet już dawno nie robiło na nim żadnego wrażenia. Tak często się z tym spotykał, że zdawał się już tego nie zauważać. Nie onieśmielał ich planowo i wyrachowanie, ale nie zamierzał także żadnej do siebie przekonywać. Chciał, by były na dystans, by nie podchodziły za blisko i nie grzebały w jego uczuciach, powodując skoki ciśnienia i sprawiając, by był zmuszony zmagać się ze zbędnymi emocjami.
Dlatego zamiast przyglądać się z retuszowanym w Photoshopie zdjęciom kobiet na portalach społecznościowych, on wybierał spacery, oglądanie brudnych ulic miasta i wzorowo przystrzyżonych trawników na strzeżonych osiedlach. Cenił w tym wszystkim kontrast – biedę i bogactwo, wiedząc, że bez jednego drugie nie istnieje.
Teraz Aleksander stał przed jednym z obrazów. Poruszał nerwowo nogą postawioną stopień wyżej i lustrował niesystematyczne kreski czerni na żółtym tle, sprawiającym wrażenie, jakby było zupełnie odwrotne, ale wiedział doskonale, że plakatówka nie miałaby takiego przebicia.
Dlaczego nie ma ramy? – zapytał cicho. Nie sądził, że ktoś mu odpowie na to pytanie.
Chce pan go kupić? – dopytywała czarnula, która, podobnie jak wcześniej ta ruda, wydawała się wyrosnąć nagle spod ziemi.
Kobiety, straszycie! – miał ochotę krzyknąć, ale wiedział, że żadna szanująca się dama, nie zrozumiałaby tego typu żartu i odebrała go jako obrazę. Dlatego zrezygnował z krzyku, na rzecz uśmiechu.
To obraz dziecka – wyznała. – Powiesił wczoraj, dziś zapomniałam go zdjąć.
Aleksander spojrzał na nią zaskoczony.
Dużo nadziei, zazdrości i mroku, przeniknionego smutku… – mówił jakby do samego siebie.
Nie zwracał uwagi na niską, lekko puszystą kobietkę, stojącą cały czas po jego prawej stronie, ale ona tam wciąż była i wsłuchiwała się w delikatny aksamit jego głosu, połączony z naturalną, męską chrypą.
Jest pan znawcą sztuki? – zapytała, a on zerknął na nią zaskoczony.
Otrząsnął się jak z najgorszego koszmaru. Nawet z lekkim obrzydzeniem.
Bynajmniej. Znawcy sztuki, nie mają pojęcia o sztuce, bo nie mają duszy, a studenci ASP, mają technikę i teorie w jednym palcu, ale brak w ich pracach ich samych. Sztuka bez indywiduum i emocji... jest martwa, a gdybym chciał taką podziwiać, to zrobiłbym zdjęcie zdechłemu, rozjechanemu kotu i powiesił na miejscu telewizora, gdybym go miał oczywiście.
Nie wiedzieć czemu, ale się uśmiechnęła, a on dalej w skupieniu i bez cienia emocji na twarzy przyglądał się obrazowi namalowanemu rękami dziecka.
Uważa pan, że dziewczynka ma talent?
To namalował chłopiec – odpowiedział. – A jeśli dziewczynka, to o wyjątkowo mocnym i wyrazistym charakterze. – Uśmiechnął się, odsłaniając górę nieidealnych, ale białych zębów. – Jeśli jest mała wróżę jej silny, nastoletni bunt, a jeśli jeszcze młodsza to radzę spodziewać się po niej sporo radości, ale i wiele złego.
Wyczytał to pan z kawałka kartki? – nie dowierzała.
Aleksander zaśmiał się krótko i pokręcił głową, jakby chciał odgonić gradowe chmury. Zawsze złościł go brak wrażliwości u żon i matek. Dlatego postanowił zbyć milczeniem pytanie tej kobiety.
To dziecko ma talent? – dopytywała.
Ma coś więcej. – Zamyślił się. – Ma charakter, ma własne JA i niepoprawne spojrzenie na otaczającą je rzeczywistość. Kłóci się w nim, to co chciałoby ujrzeć z obrazami, które co dzień nachodzą przed oczy – ciągnął dalej. – To dziecko nie ma ojca – powiedział nagle.
Niesamowite – wyznała, będąc pod wrażeniem.
Aleksander – przedstawił się i poczekał aż kobieta poda mu dłoń. Odwzajemnił uścisk, jakby miała zostać jego nowym wspólnikiem i właśnie dokonaliby owocnej dla obu stron transakcji.
Izabella.
Bella? – dopytywał. – Kojarzy mi się z tą beznadziejną sagą romantycznego horroru dla nastolatek, a następnie z tym nieudanym fanfikiem, czy innym tym podobnym tworze, o wdzięcznym tytule 50 twarzy… – Zaciął się i z zakłopotania podrapał po potylicy.
Greya – dopowiedziała.
Właśnie, pana Christiana Greya.
Czytał pan?
Wstyd się przyznać, ale nie zaprzeczę. Kiedyś, by coś stało się światowym bestselerem, musiało skrywać głębie, głęboko ukryte przesłanie i oprawiony w tekst głębszy sens. Dziś wystarczą pejcze i pokoje bólu. – Spojrzał na kobietę i się zaśmiał, bardzo lekko, niemal chłopięco, co było u niego rzadkością. – Nie uważa pani, że nasza rozmowa przeszła od niewinnego, dziecięcego obrazka, na tor, którego nie należy poruszać przed pierwszą, romantyczną kolacją? – Nie czekał na odpowiedź. Skłonił się delikatnie i wycofał po schodach w dół. mówiąc ciche do widzenia z błyskiem w granatowo burzowych tęczówkach.
Dziwny człowiek – mówiła jedna kobieta do drugiej, gdy jego już nie było w lokalu.
Miał słodki uśmiech – broniła Iza.
I aroganckie maniery. Z resztą, nie powinnyśmy o nim rozmawiać. Żadna z nas, nie ma u niego szans.
Masz aż tak niską samoocenę? – dopytywała brunetka.
Jestem po prostu realistką. To facet, który urodził się w białej, nieskazitelnej koszuli i pod krawatem, na dodatek ze złotymi spinkami przy mankietach. Nie nasza liga. Założę się, że na śniadanie jadł kawior.
Nie jadł śniadania – powiedziała z zamyśleniem brunetka.
Co tam mamroczesz pod nosem?
Nie mógł jeść śniadania. Był pierwszym gościem w lokalu. Pił czarną kawę i popijał wodą – odpowiedziała przecierając zakurzone, dawno nieużywane szklanki ścierką w kratkę.
Mineralną, letnią z kroplami cytryny – uraczyła koleżankę szczegółami ognistoruda, wysoka, o oliwkowej cerze dziewczyna.
Brunetka się zaśmiała, zmiotła chmury myśli kłębiące się w jej głowie, noszące nazwę Aleksander i przyznała:
Masz racje, to pewnie jakiś arystokrata.
Obydwie powróciły do nudnych obowiązków dnia codziennego. Pierw do pracy, potem do domów. Jedna wstąpiła jeszcze do warzywniaka po marchewki, druga do sklepu plastycznego po farby i blok techniczny dla córki, która planowała po gimnazjum udać się do liceum plastycznego. Ugotowały obiad i zasiadły przy tanich stołach, na zwykłych, klasycznych krzesłach. Już teraz wiedziały, że nie minie tydzień, a one zapomną o mężczyźnie w popielatej kamizelce, białej koszuli i pod koralowym krawatem, w najzwyklejszych, bazarowych dżinsach, u których na próżno doszukiwały się bogatego logo czy znanej z wysokiej ceny marki.
Aleksander jednak nie był typem snobistycznego bogacza, za którego większość go uważała. Nie jeździł Corvette, nie posiadał nawet BMW, Mercedes także nie był mu dany. Zazwyczaj chodził na piechotę, czasami pozwalał sobie na dotarcie do celu taksówką zaprzyjaźnionej korporacji. Do autobusów się jednak nie pchał, nienawidził obcować z pospólstwem. Oczywiście dostrzegał diamenty, kryjące się pośród chwastów i róże, wyrastające nawet na betonie, jednak takie zjawiska były niezwykle rzadkie, a on nienawidził ludzi głupich, bez celów, ambicji, obycia, z marzeniami ulotnymi jak wata cukrowa, ofiarowana łakomemu dziecku. Według niego marzenia takich ludzi były niczym obłoki chmur, nierealne. Nie znaczy to, że były niemożliwe do spełnienia, a po prostu, że nie spełniają się same, a ci ludzie byli z reguły leniwi, mało obrotni lub po prostu rozpuszczeni przez hasło wszystko za free. Z tego powodu rzygać mu się chciało, gdy przechodził obok takich miejsc, jak publiczne szkoły podstawowe, ławki osiedlowe, domy dziecka i ośrodki opieki społecznej. Nie by uważał, że te miejscówki są niepotrzebne, cenił główny cel ich powstania, nie rozumiał tylko, jakim cudem, tak bardzo praktyka dała radę wyminąć teorię. Nie pojmował też, dlaczego jeszcze nikt się nie wziął za choćby nikłe ulepszenie rzeczywistości, pomimo programów wyborczych, z których każdy to oferował… reklamował, bo tak jak każda reklama, szczytowało w tych broszurach, wywiadach i prezentacjach, zwykłe zakłamanie.
Aleksander, więc szedł dalej, mijając to wszystko, czego tak bardzo nienawidził.
Siedziałem naprzeciwko Diega i starałem się dopasować obraz Aleksandra przez niego opisany, z tym który sam dostrzegłem stojąc nieopodal okien jego mieszkania. Zrozumiałem, że po latach Olek, jak zwykł go nazywać Alarcon, stał się zupełnie innym, tak różnym od tego poprzedniego człowiekiem. Jednak czy to możliwe, by ludzie aż tak bardzo się zmieniali?
Czas w połączeniu z uczuciem, zmienia wiele, wiem to po sobie – rzucił Diego na odchodne i wstał, oznajmiając strażnikowi, że już koniec widzeń.

9 komentarzy:

  1. Malinowski bardzo chciał się wybić , spełnić marzenie o wielkim dziennikarstwie i tak naprawdę to przypadkiem trafił mu się niezły temat. Gdyby nie chęć poprawienia błędu młodości, jak sam nazwał swój tatuaż Wojciech, to nigdy nie zainteresowałby się historią jakiegoś więźnia. To spotkanie z Franciszkiem Alarconem, to zdawkowe "odwiedzam ojca w więzieniu" i "nie chcę o tym gadać" chłopaka, pobudziło wyobraźnię pana niespełnionego dziennikarza.
    Muszę przyznać, że nie wiedziałam, że w ten sposób sprawdzani są odwiedzający więźniów, że tak się to odbywa, przeraziło mnie to trochę.
    Ta Iza, która przyszła na widzenie z Alarconem i jej mąż muszą być zaprzyjaźnieni z Diego, zwłaszcza, że miał być ojcem chrzestnym ich syna, tylko niestety trafił do więzienia. Jestem ciekawa, czy Jakub jest bardziej zaprzyjaźniony z Izą, czy z jej mężem. Ale myślę, że bardziej z panią Wasielewską, bo to ona przyszła odwiedzić go w więzieniu, a nawet zabrała ze sobą synka. Z początku jak przeczytałam, jak mały Dorian histeryzował i rozpaczał, że musi zostawić misia, to sobie pomyślałam, po co ta kobieta zabrała ze sobą dziecko, a później zrozumiałam, że to wszystko było z góry zaplanowane, że mały był bardzo ważnym elementem planu. Niby niewinne, żywe dziecko, które skierowało od samego początku na siebie uwagę, później to celowe włażenie Diego na kolana, bieganie, wywalenie baniaka z wodą, to wszystko było niezbędne, żeby Izabella i Diego choć przez chwilę nie byli obserwowani przez strażników. Zastanawiam się co Kwieciński miał zobaczyć, że nie majtki pani Wasielewskiej to raczej pewne, co ona mu przekazała, jaką informację?
    Strażnicy zajęli się naprawianiem szkód wyrządzonych przez Doriana, ale Malinowski jest dobrym obserwatorem i nic mu nie umknęło. Nie dziwię się, że zaczął z taką zaciętością węszyć, liczył, że uda mu się wyciągnąć jakieś ciekawostki z Diega i napisze niezły artykuł, co pozwoli mu zaistnieć w świecie dziennikarskim. A tu od pierwszego widzenia trafił mu się taki trop, spotkanie Izy dało mu nadzieję na to, że nie będzie to byle jaki artykuł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak czytałam o rodzinie Wasielewskich to się ciągle śmiałam, cała rodzina jakaś taka zabawna, nie tylko dzieciaki, ale Iza i Aleks też. To tak jakbym razem z Malinowskim ich podglądała. Dzieciaki mnie rozbawiły do łez, jeden najadł się bańków i teraz "bzuszek moze go rozbolnąć", drugi wyprowadza na siłę kota na spacer, twierdząc, że nawet jak kotek nie lubi spacerów, to i tak polubi, trzeci ma zaciesz, że jak brat z okna wyleci, to i tak daleko nie będzie leciał i jeszcze wyłazi przez okno i się tym chwali. Zwariowane dzieciaki, ale myślę, że kochane i szczęśliwe. Iza i Aleks też mnie rozbawili, te ich przekomarzanki były bardzo fajne, a już to jej ciągłe, powtarzane kilka razy do męża, czemu ty na nich nie patrzysz doprowadziło mnie wręcz do głupawki, no bo uświadomiłam sobie, że ja też tak czasem mówię do męża.
      Po tym jak Alarcon opowiedział Wojciechowi historię poznania się Aleksa i Izabelli, to muszę przyznać, że nic nie wskazywało na to, żeby tych dwoje mogło się ze sobą związać, to na pewno nie była miłość od pierwszego wejrzenia.
      Ten Aleks z opowiadania Diego, który zawitał do Barcelony, to zupełnie inny Aleks od tego teraz, którego podglądał Wojciech. Tamten jak dla mnie był wręcz odpychającym, wywyższającym się facetem, który jest przekonany o swojej wyższości nad innymi. A ten teraźniejszy jest zupełnie odmieniony. Chociaż może to tylko złudzenie. Pewnie się o tym przekonam w kolejnych rozdziałach.
      Jestem bardzo ciekawa, jak to dalej potoczyło się ze znajomością Izabelli i Aleksandra, bo, że jednak był ciąg dalszy to już wiem, tylko zastanawiam się kiedy i w jakich okolicznościach spotkali się po raz kolejny. Jak to się stało, że ktoś taki jak Aleksander, poukładany, pedantyczny z wyrobionymi sztywnymi poglądami na otaczający świat, związał się z kimś takim jak Iza, samotną matką. Zaraz ile tych dzieci było, chyba trójka, bo z Dorianem teraz jest czwórka.
      No i cały czas najważniejsze, w jaki sposób Wasielewscy są powiązani z Alarconem.

      Usuń
    2. Zanim wyjdzie na jaw co przekazywała Iza Diego, to minie wiele rozdziałów.
      Też lubię rodzinkę Wasielewskich, fajnie mi się ich pisało zawsze.

      Usuń
  2. Prolog bardzo mi sie podobał, szczegolnie ten początek, na razie niepasujacy do niczego, a zaciekawiajay. Diego zas wydaje sie byc bardzo ciekawa postacia. Wiemy jak dlaczego zainteresował sie nim mężczyzna, ale dlaczego ta kobieta? Co ma z tym wspólnego tajemniczy profesor uniwersytecki? Scena z dziećmi bezbłędnie śmieszna, choc nie rozumiem, dlaczego rodzice odgrywali ja tak dlugo przed nieznajomym ;). Podobaja mi sie retrospekcje, zmian perspektyw, ale Mam nastepujące zastrzeżenia: po pierwsze, lepiej zdecydować sie albo na narracje pierwszo-,albo trzecioosobowa. Po drugie troche sie myli czas w tym rozdziale; to przez to nagle wrócenie z opowieści o spotkaniu pary do teraźniejszości.
    Czekam na ciąg dalszy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie popieram zdania, że trzeba się zdecydować na pierwszo albo trzecioosobową narrację. Wszytko opisuje Malinowski, ale gdy nie był czegoś świadkiem, to pisze jakby z trzeciej osoby.
      Oni nie odgrywali, byli zbyt zajęci sobą i dzieciakami, by zwracać uwagę na jakiegoś gazeciarza.
      Postaram się jakoś wyraźniej zaznaczać te retrospekcje.

      Usuń
  3. Ależ on miał odwagę usiąść u pijanego tatuażysty. Ale ten tekst w trzy pizdy mnie rozwalił :P Ja osobiście bym wyszła i poszła do innego, hahaha
    O matko, to aż tak sprawdzają ludzi którzy przychodzą na widzenie? Nie wiedziałam, że odbywa to się w taki sposób, troszkę kiszka...
    No i co Wasilewscy mają wspólnego z Alarconem? Hmmm ciekawe...
    Bardzo fajnie się czytało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, aż tak. Gdy byłem odwiedzić brata i miałem z sobą moją wnuczkę, bo chciał ją poznać, to strażnicy kazali mi mleko wylewać, bo byli pewni, że coś będzie w butelce.

      Usuń
  4. Mały Dorian kupił moje serducho. Jest genialny i to jego "najadłem się bańków, a nikogo to nie obchodzi" mnie normalnie rozczuliło.
    Izabella i Aleksander wyglądają na szczęśliwych, na takich, którym się układa, ale zaczynam się obawiać, że to tylko pozory. Jest w nim coś co mi nie pasuje, zwłaszcza po tym powrocie do wspomnień.
    Ciekawie też się zaczęło, że natrafił na temat zupełnym przypadkiem, bo coś mu tam zadzwoniło w głowie i zdał sobie sprawę z tego, że gdzieś już słyszał to nazwisko. Nie podoba mi się jednak, że tak łatwo trafił na chrzest Doriana, od razu do odpowiedniego kościoła, no ale uznajmy, że ten raz miał szczęście.
    Ciekawe kiedy Malinowski i Alarcon się polubią, czuję w kościach, że przed nimi długa droga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem, że ten fragment mógł nie przypaść ci do gustu. Z biegiem czasu sam uważam, że jest trochę naciągany.

      Usuń